To nie jest plantacja desek – mówią i zakładają własne lasy, by przetrwały przynajmniej pięć pokoleń.
Ta epidemia pokazała, jak bardzo potrzebujemy kontaktu z naturą. Zakazano nam zgromadzeń i wymierzono linijką, jakie odstępy powinniśmy zachować, jeśli już musimy wyjść z domu. A że wiosna w pełni, skazani na siedzenie w czterech ścianach zaczęliśmy szukać ratunku wśród drzew. Minister zdrowia, który autoryzował kolejne obostrzenia, namawiał, aby nie wychodzić na zewnątrz bez uzasadnionej potrzeby, nie przesiadywać w parkach i nie uprawiać joggingu pod pretekstem budowania formy fizycznej. Kiedy mimo apeli o izolację zdjęcia z rodzinnych pikników na leśnych polanach trafiły do mediów, Lasy Państwowe w porozumieniu z rządem wydały tymczasowy zakaz wstępu na podległe sobie tereny. Tego ceniącym sobie wolność obywatelom było już za wiele.
Po stronie miłośników spacerów w naturze stanął rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar. W liście do ministra środowiska Michała Wosia napisał, że zakaz wchodzenia do lasu jest pozbawiony podstawy prawej – nie było zagrożenia pożarowego, obaw o zniszczenie drzewostanu ani uzasadnionego podejrzenia, że na terenach zielonych ktoś planuje działania gospodarcze. Natomiast choroba czy groźba zakażenia nie są w myśl żadnej ustawy argumentem za zamykaniem lasów przed obywatelami.
O zniesienie zakazu zaapelowała też Partia Zieloni, powołując się na interes publiczny. Kontrowersję wzbudził art. 11 ust. 2 i 7 ustawy z 2 marca 2020 r. o szczególnych rozwiązaniach związanych z zapobieganiem, przeciwdziałaniem i zwalczaniem COVID-19, innych chorób zakaźnych oraz wywołanych nimi sytuacji kryzysowych. Zieloni dowodzili, że Lasy Państwowe przekroczyły swoje ustawowe uprawnienia, ponieważ – zgodnie z art. 11 – to wojewoda z premierem mają prawo wydawać polecenia w tym zakresie. W dodatku rekomendacja Rządowego Zespołu Zarządzania Kryzysowego i innych tego typu ciał doradczych czy wykonawczych, na które powoływały się LP, nie jest poleceniem premiera. – Pozostajemy w domach, w izolacji, bez kontaktów z rodziną, z przyjaciółmi. Wizyty w lesie stanowią dla wielu jedyną szansę, aby odetchnąć i zebrać siły do dalszego życia. Lasy Państwowe chcą bez żadnego powodu nam tę możliwość odebrać. Spacer, samotny czy z osobą bliską, nie stanowi żadnego zagrożenia epidemicznego. Zakaz wstępu do lasu jest zbędną szykaną – dowodził Krzysztof Rzymian, rzecznik prasowy Partii Zieloni.
Sprzeciw wyraziła również Fundacja WWF Polska, przypominając, że aktywne spędzanie czasu w otoczeniu przyrody przynosi same korzyści: redukuje stres, przezwycięża zmęczenie, wspomaga układ odpornościowy, reguluje tętno, ciśnienie krwi, także sprzyja walce z nadwagą czy cukrzycą – czyli osławionymi chorobami współistniejącymi, przez które umiera wiele ofiar koronawirusa. Słowem: spacer po lesie to samo zdrowie.
Szlaban obowiązywał ponad dwa tygodnie. Ostatecznie po 20 kwietnia rygory zelżały i znów można pochodzić wśród drzew, byle z umiarem, nie nadużywając tej formy rekreacji.
Lasy okazały się dla wielu źle znoszących przymusowe odosobnienie ostatnią deską ratunku. Jak będzie, kiedy kryzys minie?
Naukowcy od dawna biją na alarm, że las, jaki znamy, przechodzi do historii. Jesienią 2019 r. Polska Akademia Nauk ostrzegała, że obecni 30- i 40-latkowie mogą doczekać czasów, kiedy z polskich lasów zniknie aż 75 proc. drzew. Jak to możliwe? Wysokie temperatury, susza, pustynnienie – to skutki globalnego ocieplenia, do czego przez lata człowiek przykładał rękę. Według badań PAN wiele gatunków drzew występujących w Polsce – sosny, świerki czy brzozy, które dominują w rodzimych lasach – nie przetrwa zmiany klimatu. Trzeba więc sadzić gatunki lepiej na nią reagujące (dęby, buki, jodły) oraz zalesiać przede wszystkim tereny w okolicy zlewni najważniejszych polskich rzek, aby przy okazji zapewniać bezpieczeństwo przeciwpowodziowe. Nowe nasadzenia w miejscu masowych wycinek to za mało, bo zastępowanie starych drzew młodymi nie nadrabia ubytku drewna magazynującego dwutlenek węgla.

Plantacje desek

Teraz się o tym nie mówi, bo są pilniejsze problemy. Gorzej, że w ostatnich latach rządzący pokazali, że lasy traktują głównie jako źródło dochodu, a nawet pole starcia ideologicznego (sprawa Puszczy Białowieskiej). Słuch społeczny decydentów wyostrza się raz na cztery lata, a z kalkulacji wyborczych najwyraźniej nie wynika, by głosy obrońców lasów bardzo się liczyły. Tak zakiełkowała idea: chcesz las, to go sobie sam wymyśl i posadź.
Zaczynali we troje w czerwcu ubiegłego roku. We wrześniu zarejestrowali fundację Las Na Zawsze. Chcą sadzić lasy, które mają bezpieczną przyszłość i będą rosnąć bez końca, także dla przyszłych pokoleń, a nie od wycinki do wycinki. Bo trzeba pamiętać, że las lasowi nierówny.
– Sadzenie lasów jest domeną Lasów Państwowych, które robią to przemysłowo – mówi Paweł Krzemiński, prezes fundacji Las Na Zawsze. – Zwykłe lasy mają rosnąć szybko, drzewo obok drzewa, a każde długie i proste, bo przecież nikt nie kupi krzywej i krótkiej deski. Lasom Państwowym zależy na produkcji drewna, bo to potrzebny surowiec, dlatego ich sadzenie przypomina hodowlę drzew. Nasadzenia są gęste, od 8 do 10 tys. drzew na hektar, i monokulturowe, bo drzew jednego gatunku nie trzeba później sortować. Na mało wymagających, piaszczystych glebach przeważają sosny w równych rządkach, bo tak łatwo posadzić i jeszcze łatwiej ściąć. To nie są naturalne drzewa, tylko słupy, które nie mogą rozprostować konarów. To nie jest las, o który zabiegamy w fundacji, tylko plantacja desek.
W przypadku lasów można mówić o dwóch podejściach. Pierwsze – właściwe leśnikom – zakłada wycinki i nasadzenia, czyli produkcję drewna. Drugie – bliższe ekologom, botanikom i zielonym aktywistom – daje pierwszeństwo naturze, aby sama zdecydowała, jaki las ma na danym terenie wyrosnąć. Można ten proces nadzorować albo nieco przyspieszyć. To właśnie chce robić fundacja.

Sadzić każdy może

Opcji jest kilka. Jedna to skrzyknąć mieszkańców i poszukać w gminie leżącej odłogiem ziemi. Napisać petycję, zebrać podpisy i uzyskać pozwolenie na zalesienie. Kiedy uda się przebrnąć przez gąszcz formalności, fundacja pomoże w nasadzeniach.
Inna możliwość: podzielić się posiadaną ziemią, przekazać ją w darowiźnie albo odsprzedać. Las Na Zawsze skupuje też ziemię rolną i nieużytki w myśl zasady: im taniej kupimy ziemię, tym więcej lasów posadzimy. Zgłaszają się firmy, samorządy, osoby prywatne, a nawet deweloperzy, którzy – aby zyskać wizerunkową premię – gotowi są zasadzić las wielkości projektowanego osiedla.
Pierwszy las fundacja posadziła na ziemi kupionej za własne pieniądze w miejscowości Godowa na Podkarpaciu w listopadzie 2019 r. Część terenu należało kompletnie zaorać. Sadzono drzewa pojedynczo, zostawiono w spokoju zastaną na miejscu olszynę, bo tak wybrała natura. I o to chodziło. Pieniądze na następny las zebrali, organizując akcję „Zasadź drzewo pod choinkę”. Odzew był szeroki i pozytywny. Zgłosiło się wiele osób do pomocy. – W marcu pojechaliśmy do Rogaczówka w województwie łódzkim. Przeszkadzała pogoda, wprowadzano ograniczenia dotyczące poruszania się z powodu pandemii, ale udało się posadzić kolejny hektar. Las już rośnie, a teraz wszytko w rękach natury. Czekamy na deszcz, który nie nadchodzi – martwi się Krzemiński.

Darować życie

Wyobraźmy sobie trzydniowy pobyt w lesie. Tylko my, natura i nikogo dookoła. Bez dostępu do internetu, o samej wodzie, bez plecaka ciężkiego od konserw i wszystkich wygód, do których jesteśmy na co dzień przyzwyczajeni. Co w zamian? Śpiew ptaków, szum drzew, odgłosy dzikiej zwierzyny. Mieszko Stanisławski razem z żoną Karoliną organizuje tego typu leśne warsztaty, ale nie nazywa ich szkołą przetrwania. Z survivalem ma to niewiele wspólnego. Chodzi o kontemplację, docenienie przyrody i o pobycie w samotności w samym centrum natury, bo to oczyszcza ze złogów cywilizacji. Można różnie o tym mówić: ucieczka, odpoczynek, terapia. Albo po prostu bycie w lesie, od czego wzięła nazwę założona przez Stanisławskiego fundacja.
– Mieszkam na południu, w górach – opowiada. – Niewiele zostało w Polsce dzikich terenów, a w Bieszczadach i Beskidzie Niskim można je jeszcze napotkać. Czuję emocjonalną więź z tymi miejscami. To moja arkadia. Zabieram do niej ludzi. Wprawdzie nie dociera tam hałas samochodów, ale za to słychać warkot pił, które coraz głębiej penetrują zielone obszary i wycinają drzewa. Moje odludzie zaczęło się kurczyć. Okazało się, że osób czujących podobnie jest więcej. Postanowiliśmy więc działać i założyć pierwszy wolny las.
Zaczynali we troje w czerwcu ubiegłego roku. Chcą sadzić lasy, które mają bezpieczną przyszłość i będą rosnąć bez końca, a nie od wycinki do wycinki
Inspiracji było kilka. Jedna napłynęła z Kanady, gdzie obywatele skrzyknęli się i wykupili część zielonych terenów nad Oceanem Spokojnym, aby ocalić środowisko przed zgubnym wpływem gospodarki przemysłowej. Ta bliższa to doświadczenia Łukasza Długowskiego z Fundacji Dziko, który rok temu we wsi Ślężany nad Bugiem założył pierwszy obywatelski rezerwat przyrody. Cel: zabezpieczyć ekosystem rzeki przed zakusami polityków gotowych uregulować jej dolinę i zbudować kanał żeglugowy. Długowski zrobił zrzutkę w internecie i zebrał pieniądze na wykup terenu, który został objęty ochroną. Mieszko z „Bycia w lesie” postanowił pójść tym tropem.
Zamarzył mu się las, w którym nikt nie wycina drzew ani nie poluje na zwierzęta. Chciał go kupić i zostawić w spokoju. Darować mu życie. Zostawić naturę samą sobie, mając pewność, że nikomu nie przyjdzie do głowy urządzać tam wypraw z piłą. – Średni wiek rębny drzew w polskich lasach wynosi od 100 do 120 lat. Dłużej nie opłaca ich się trzymać. Trzeba posadzić, wyciąć i sprzedać, aby mieć pewny zwrot z inwestycji. I pomyśleć, że pozostawione sobie jodły przeżywają nawet 700 lat… – zamyśla się Stanisławski.
Rozochocony zaczął się rozglądać za odpowiednim lasem w internecie. Zwykle ogłaszano mało atrakcyjne kawałki otoczone polami, przy wsiach, w centralnej Polsce – długie, wąskie paski zieleni bardziej przypominające wybieg dla zwierząt hodowlanych niż las z prawdziwego zdarzenia. W końcu znalazł to, czego szukał – rozległy na 5,35 ha las we wsi Myscowa w Beskidzie Niskim. Wyglądał jak z bajki – urozmaicony teren, wiele starych drzew liczących sobie po 150 lat, wąwóz, świeże ślady saren i jeleni. Mieszko spędził tam noc, słuchając pohukiwania sów. Zakochał się w tym miejscu.
Właściciel dostał ten teren w spadku i chciał go sprzedać. Trzeba było wyasygnować prawie 139 tys. zł.
– Po wizycie w lesie zorganizowałem zbiórkę w internecie. W ciągu miesiąca udało się zgromadzić wymaganą sumę, i to z naddatkiem. Zawarliśmy z właścicielem umowę warunkową, na mocy której przekazałem mu w formie kaucji 30 proc. wartości transakcji. Po upływie miesiąca dowiedziałem się, że z upatrzonego przeze mnie lasu nici, bo Nadleśnictwo Dukla skorzystało z prawa pierwokupu. Byłem załamany – przyznaje Stanisławski.
Prawo pierwokupu gruntów leśnych przysługuje Lasom Państwowym na podstawie nowelizacji ustawy o lasach z 2016 r. Miało na celu umożliwienie powiększenia areału zasobów naturalnych o strategicznym charakterze i zapewnienia trwałości lasów wraz z ich wielofunkcyjnością (bo lasy pełnią funkcje ochronne, produkcyjne i społeczne), co zdaniem ustawodawcy ma istotne znaczenie także dla bezpieczeństwa ekologicznego kraju. Od czasu obowiązywania nowych przepisów do końca 2019 r. Lasy Państwowe skorzystały z tego prawa 144 razy, nabywając w sumie 465 ha lasów. Ale – jak utrzymują – korzystają z tego przywileju tylko w uzasadnionych przypadkach, np. gdy grunt przylega do terenów w zarządzie LP, a jego nabycie ułatwia połączenie i scalenie rozdzielonych dotąd kompleksów.
Stanisławski wiedział o istnieniu ustawy, ale z pisma właściciela lasu z 2017 r. wynikało, że choć nadleśnictwo przejawiało zainteresowanie tym terenem, nie zgłaszało chęci jego zakupu z braku pieniędzy. Poza tym Mieszko zrobił wcześniej rozeznanie w okolicy i dowiedział się, że nadleśnictwo nie korzysta w tym rejonie z prawa pierwokupu. – Niewiele brakowało. Dwa dni przed upływem przewidzianego prawem terminu Lasy Państwowe odkupiły teren. Strony, które przystąpiły do transakcji, dowiadują się o tym po fakcie; tak to jest określone w przepisach. Łudziłem się jeszcze, że uda się odwołać od tej decyzji, zorganizować spotkanie, porozmawiać, ale nic z tego. Klamka zapadła – opowiada Mieszko.
Jak proces pierwokupu wygląda w praktyce? Nadleśniczy działa na podstawie zgody dyrektora generalnego Lasów Państwowych. Ma nawet prawo zakwestionować cenę gruntu, jeśli ta rażąco odbiega od ceny rynkowej. Wtedy składa w sądzie wniosek o ustalenie ceny nieruchomości. Może nabyć grunt za cenę nie wyższą niż określoną przez rzeczoznawcę majątkowego. Sprzedający może z kolei się rozmyślić i nie chcieć sprzedać po obniżce wynikającej z operatu szacunkowego nieruchomości. Nie może jednak odstąpić od umowy sprzedaży po złożeniu przez nadleśniczego oświadczenia o skorzystaniu z prawa pierwokupu.
– Od momentu wejścia w życie ustawy na kilkanaście tysięcy zawiadomień od notariuszy wpłynęło kilkaset wniosków do dyrekcji generalnej Lasów Państwowych o zgodę na nabycie w trybie pierwokupu. I tylko w części przypadków jest ona wydawana – zapewnia Anna Malinowska, rzeczniczka prasowa LP. – Natomiast było tylko kilka przypadków kwestionowania ceny przez nadleśniczych, gdy cena z operatu szacunkowego istotnie odbiegała od ceny z umowy warunkowej. W 2019 r. nie wydano zgód na skorzystanie z prawa pierwokupu w przypadku kwestionowania ceny przez nadleśniczego, właśnie ze względów społecznych – tłumaczy.

Piąte pokolenie

Nie tak łatwo kupić gotowy las, ale sadzenie od podstaw to też skomplikowany proces. Z wielu powodów. Zacznijmy od środowiskowych.
Najlepiej sadzić młode drzewa, maksymalnie trzyletnie, bo małe lepiej się przyjmują. Trzeba przestrzegać okresu wegetacji, co oznacza, że czas na zalesianie przypada mniej więcej od połowy października do końca marca. Ale okno pogodowe nie zawsze jest w tym okresie otwarte na oścież. W typowe zimowe miesiące w każdej chwili może przyjść mróz. W tym roku zima była akurat wyjątkowo łagodna, więc można było sadzić las za lasem. Inna sprawa, w jakim tempie te drzewa będą rosnąć – bezśnieżna zima zapowiada suszę. Kolejna ważna kwestia to gatunki drzew. Leśnicy preferują sosnę, a fundacje stawiają na różnorodność z naciskiem na drzewa liściaste – dąb szypułkowy czy jesion wyniosły, które są bardziej odporne na klimatyczne zawirowania.
Są też komplikacje natury formalnej. – Nie mogliśmy zarejestrować statutu fundacji z misją „sadzenie lasów”, ponieważ jest to działalność gospodarcza – opowiada Krzemiński. – Musieliśmy zmieniać. Naszą misją jest zatem troska o klimat i zrównoważony rozwój, a sadzenie lasów środkiem, który prowadzi do jej realizacji. Jest też duży problem z ziemią. Dobre tereny są bardzo drogie i jest silna presja na zabudowę. Do tego, zgodnie z ustawą z 2016 r., sadzenie lasu nie jest działalnością rolniczą, więc można nabyć maksymalnie 1 ha ziemi rolnej. Wybieramy więc miejsca trudno dostępne, gorsze gleby i nieużytki. Można kupować tereny, na których teoretycznie nie da się niczego uprawiać, bo tu nie ma ograniczeń.
Kupowanie ziemi trudno dostępnej obniża koszty – cena posadzonego tam lasu wynosi 3 zł za 1 mkw., więc za hektar trzeba zapłacić 30 tys. zł. Najmniejszy obszar potrzebny, by las miał szansę przetrwać, to 8 tys. mkw. Aby zwiększyć bezpieczeństwo, każdy dostaje własną nazwę wybraną przez osoby, które pomagały go stworzyć. To jest polisa ubezpieczeniowa – jeśli ktokolwiek kiedykolwiek zamachnie się na ów las siekierą, tytularni właściciele ruszą przyrodzie na pomoc.
Są też inne bezpieczniki. Jeśli znajdzie się darczyńca zdecydowany, by użyczyć grunt pod sadzenie, fundacja zabiega wcześniej o stosowne umocowanie prawne, aby nikt – także sam właściciel ani żaden z jego spadkobierców – się później nie rozmyślił i nie wyciął drzew dla własnego widzimisię. W przypadku likwidacji lasu na zawsze będzie musiał uregulować zaległy podatek albo zwrócić darowiznę wraz z ustawowymi odsetkami.
Na razie, z powodu epidemii, sadzenie nowych lasów zostało wstrzymane, ale fundacja zakontraktowała już cztery nowe lokalizacje i ma nadzieję przystąpić do prac jesienią. – Chcemy stworzyć park narodowy, ale w rozproszeniu – szumnie zapowiada Krzemiński. – Sadzenie lasów na zawsze jest misją wynikającą z poczucia odpowiedzialności za przyrodę i gwarancją, że coś po nas na Ziemi zostanie. Nie chodzi o stawianie sobie pomników, ale o coś więcej. Łatwo to zrozumieć na podstawie prawa piątego pokolenia, czyli ludzi, których z pewnością nie spotkamy. To z myślą o nich te lasy. Naszym obowiązkiem jest przekazać im ekosystem w możliwie nienaruszonym stanie.
Mieszko Stanisławski też nie porzuca nadziei, że w niedalekiej przyszłości jeszcze uda mu się zrealizować marzenie o wolnym lesie. Ale nie o wolnym w rozumieniu Lasów Państwowych, które utrzymują, że las w Myscowej będzie przecież otwarty i dostępny dla każdego, a nadleśnictwo kupiło ten grunt nie po to, aby komukolwiek szkodzić, tylko z potrzeby scalenia terenów zarządzanych przez LP.
– Mnie bliżej do podejścia, że człowiek jest częścią natury, a nie panem danego terenu. Inaczej też rozumiemy pojęcie wolności. Wolność wstępu do nieogrodzonego lasu jest czym innym niż wolność, którą zwracamy naturze, kiedy przestajemy ją traktować przedmiotowo. Zamiast uznawać ją za magazyn surowców, możemy zobaczyć, że natura to miliardy istot, które pragną żyć. Wcale nie po to, aby spełniać nasze ludzkie zachcianki – konkluduje Stanisławski.
Mieszko ma już na oku kilka nowych lasów. Są trochę droższe od tego w Beskidzie Niskim. Być może trzeba będzie doskładać nieco pieniędzy podczas nowej zrzutki w internecie. No i trochę odczekać, aż wyhamuje pandemia, bo w czasach zarazy ludzie się wahają – sprzedać las i odłożyć zarobione pieniądze na czarną godzinę czy może nie sprzedawać, tylko pójść na spacer, pooddychać świeżym powietrzem wśród dzikiej natury. Do własnego lasu można było wejść w każdej chwili. Tam rządowe zakazy i obostrzenia nie obowiązywały.
Zamarzył mu się las, w którym nikt nie wycina drzew ani nie poluje na zwierzęta. Chciał go kupić i zostawić w spokoju. Darować mu życie. Zostawić naturę samą sobie