Z powodu smogu i zanieczyszczenia środowiska cierpimy my. Ale również zwierzęta, zwłaszcza w miastach.
Płuca psów i kotów żyjących w miastach pełnych smogu przypominają płuca górników chorych na pylicę: szkodliwe cząsteczki są w nich widoczne gołym okiem, można zaobserwować dużą liczbę zmian zapalnych – prof. Agnieszka Noszczyk-Nowak z Katedry Chorób Wewnętrznych z Kliniki Koni, Psów i Kotów Wrocławskiego Uniwersytetu Przyrodniczego dzieli się wynikami z sekcji, jakie przeprowadza na zwierzętach. Jej specjalnością jest kardiologia, więc dla swoich pacjentów, jak zauważa ze smutkiem, bywa najczęściej lekarzem ostatniego kontaktu.
Jej zdaniem za większość chorób, jakie nękają dziś naszych podopiecznych – tak jak w przypadku ludzi – odpowiadają zanieczyszczenia środowiska i negatywne skutki cywilizacji. Nie jest to odkrycie ostatnich dni, wiadomo o tym od kilku dziesięcioleci, ale niewiele się o tym mówi. Pierwsze badania na temat wpływu skażonego środowiska na zwierzęta przeprowadzono jeszcze w latach 50. XX w. na psach – sprawdzano, w jaki sposób na ich płuca i oskrzela oddziałuje powietrze zasmogowanego Londynu (od 5 do 9 grudnia 1952 r. nad stolicą Wielkiej Brytanii wisiał tzw. wielki smog londyński, który zabił od ok. 4 tys. do ok. 12 tys. osób). Wybrano psy, bo ich układ oddechowy jest podobny do ludzkiego. W tych i kolejnych eksperymentach (prowadzonych też na gryzoniach) okazało się, że cząsteczki pyłu zawieszonego w powietrzu powodują wielkie zmiany broncholityczne, rozedmowe, rozszczepieniowe, zwłóknieniowe, a także uszkodzenia nabłonka dróg oddechowych.
Układ oddechowy i zaraz potem krążeniowy zostają mocno uszkodzone. A po nich następne. Profesor Noszczyk-Nowak tłumaczy, że kiedy nabłonek dróg oddechowych zostanie zniszczony przez pyły, to przestaje chronić organizm przed wirusami, co powoduje większą wrażliwość na infekcje. Pojawiają się kłopoty z odprowadzaniem śluzu z górnych dróg oddechowych. Zwierzę kaszle. Ale to początek, bo w dalszej kolejności uszkodzeniu ulega prawa komora serca, co może doprowadzić do jego niewydolności. – Kaszel to jeden z objawów obrzęku płuc. Płyn, na skutek zmian zapalnych, gromadzi się w pęcherzykach płucnych i organizm stara się go pozbyć – tłumaczy. Takich kaszlących pacjentów gwałtownie przybywa w okresie od listopada do marca, kiedy ludzie ogrzewają domy, paląc w piecach śmieciami.
/>
Zanieczyszczone powietrze różnie działa na zwierzęta – w zależności od ich gatunku, wielkości oraz parametrów budowy, np. czaszki. Na przykład koty, bardziej niż psy, narażone są na to, że zapadną na astmę. – Mają oskrzela podobne do ludzkich, więcej kocich pacjentów trafia do klinik weterynaryjnych z objawami duszności oraz innymi schorzeniami układu oddechowego. U psów częściej serce nie daje rady – wyjaśnia prof. Noszczyk-Nowak. Przy czym im mniejszy pies, tym większe ryzyko, że smog go zabije. A to dlatego, że ciężkie cząsteczki pyłu zawieszonego opadają ku ziemi i na poziomie kilkunastu centymetrów nad gruntem jest ich więcej. Niebezpieczeństwo, że nasz york czy jamnik zachoruje, jest większe niż w przypadku doga niemieckiego.
Nos ma znaczenie
Ale choroby serca i układu oddechowego to nie wszystko, co spotyka zwierzęta towarzyszące w związku z tym, że nie potrafimy i często nie chcemy zadbać o środowisko. Bo schorzeniami, które wynikają bezpośrednio z tego, że zwierzaki są narażone na kontakt z toksycznymi substancjami, są np. nowotwory.
– Już 42 lata temu w Stanach Zjednoczonych odkryto, że psy, które żyją w dużych aglomeracjach, są osiem razy bardziej narażone na raka migdałków niż te żyjące na nieskażonych cywilizacją obszarach wiejskich – mówi dr hab. Michał Jank z Zakładu Farmakologii i Toksykologii Katedry Nauk Przedklinicznych Wydziału Medycyny Weterynaryjnej SGGW w Warszawie, który zajmuje się wykorzystaniem narzędzi genomiki funkcjonalnej w weterynarii, w tym m.in. do oceny wpływu wybranych substancji biologicznie czynnych na wzrost i rozwój zwierząt. I dodaje, że smog jest istotnym czynnikiem ryzyka. Przy czym psy są bardziej narażone na zachorowanie niż koty: po prostu częściej wychodzą na dwór (miejskim kotom zwykle wystarczy kuweta zamiast spaceru). Ale smog to nie wszystko: mając nos tuż przy ziemi, zwierzęta wdychają drobinki gumy ze ścierających się opon samochodów. Albo cząsteczki asfaltu. Na poziomie zwierzęcych pysków kłębią się także spaliny. O tym, że te dieslowe wywołują raka, wiadomo od dawna – zostały wpisane na listę czynników kancerogennych.
Doktor Jacek Wilczak z Zakładu Dietetyki Katedry Nauk Fizjologicznych Wydziału Medycyny Weterynaryjnej SGGW w Warszawie skończył niedawno duży międzynarodowy projekt badawczy (do spółki z Norwegami), w którym zajmowano się wpływem spalin diesla na płuca oraz układ pokarmowy myszy i szczurów. On brał akurat udział w tej drugiej części badań. Okazało się – jak naukowiec przyznaje w rozmowie z DGP – że wyziewy z silników tego typu nie są obojętne dla np. przewodu pokarmowego, powodując stany zapalne. – Przy czym najgorsze działanie miało paliwo, w którym była największa domieszka czynnika biodegradowalnego (roślinnego). Doświadczenia wskazują, że jeśli jakiś czynnik robi spustoszenie w organizmach gryzoni, to inne ssaki będą reagowały w podobny sposób – mówi.
Jednym z bardziej znanych specjalistów w dziedzinie onkologii zwierząt jest doktor nauk weterynaryjnych Dariusz Jagielski, praktyk i wykładowca akademicki. Kiedy zaczynamy rozmowę na temat tego, jak bardzo negatywnie zanieczyszczenia wpływają na organizmy zwierząt towarzyszących człowiekowi, zżyma się. Bo to, co mogą powiedzieć specjaliści, wynika bardziej z praktyki, ze zdroworozsądkowego wysnuwania wniosków niż z naukowych badań. Na te nie ma pieniędzy. – Trzykrotnie składałem wnioski o sfinansowanie różnych projektów dotyczących zapadalności na nowotwory psów i kotów. Za każdym razem odchodziłem z kwitkiem – mówi. – Jeśli utworzono polski rejestr pacjentów ludzkich z nowotworami, to apeluję o to, żeby taki sam zrobić w odniesieniu do zwierząt – przekonuje dr Jagielski. Co byłoby korzystne także dla nas – bo chorujemy podobnie.
Oczywiście, tak zwierzaki, jak i ludzi różnicuje rasa i związane z nią parametry. Weźmy pod uwagę nosy: jedni z nas mają małe, perkate, a inni długie, dumne, dobrze rozwinięte. Jeśli przeniesiemy tę zależność do świata psów, to się okaże, iż psy długoczaszkowe, gdzie komora nosa jest bardziej rozwinięta (np. collie, owczarki niemieckie), częściej zapadają na nowotwory nosa. Natomiast rasy krótkoczaszkowe (np. buldożki francuskie) chorują na nowotwory płuc. Mechanizm jest prosty: czynniki kancerogenne albo są wchłaniane na dużej powierzchni, więc ją dewastują, albo przechodzą przez krótki nos szybko, ale gdzieś muszą się zatrzymać. Więc mamy nowotwór płuc.
Doktor Jagielski robi przerwę, żeby mnie przesłuchać, czy palę papierosy. Przyznaję się do winy. Następne pytanie dotyczy tego, czy oprócz psów mam koty. Mam. – Palenie tytoniu przy kotach to zbrodnia – podsumowuje. I na dowód przytacza statystyki. Jeśli kot żyje z palaczem ponad pięć lat, to 3,2 razy bardziej jest narażony na to, że zachoruje na chłoniaka, niż koty niebędące biernymi palaczami. Zasada jest taka: jeśli coś nam, ludziom, nie służy, to tym bardziej szkodzi naszym pupilom. A trzeba wziąć pod uwagę, że one żyją krócej, szybciej przebiegają u nich procesy życiowe. Co oznacza także, że negatywne procesy następują szybciej. Jeśli u nas skutki wdychania pyłów zawieszonych mogą się odezwać po kilkudziesięciu latach, np. zmianami nowotworowymi w płucach, to w przypadku psów bądź kotów ów proces zajmie kilka lat.
Oczywiście te zwierzęta, które mają zapobiegliwych właścicieli, dbających o nie, „serwisujących” w klinikach weterynaryjnych, robiących okresowe badania, mają szansę być z nami dłużej. I prawdą jest, iż długość życia naszych podopiecznych się zwiększa. Ale im dłużej żyją, tym bardziej są podatne na nowotwory różnego typu. Głównie z tego powodu, że wraz z wiekiem mechanizmy naprawcze są coraz słabsze. – Trzeba przyjąć, że jedna trzecia naszych psów albo kotów będzie miała jakiegoś raka – diagnozuje dr Jagielski. Niekoniecznie musi być złośliwy, ale obserwuje się tych zmian coraz więcej. A tym groźniej się robi, kiedy przyjrzeć się poszczególnym rasom. Na przykład u berneńskich psów pasterskich 30 proc. umrze na mięsaka histiocytarnego. To taki efekt genetyczny chowu wsobnego podczas odtwarzania rasy, podkręcony przez zanieczyszczenia środowiska.
Doktor opowiada też o swoim doświadczeniu z pobytu w Stanach Zjednoczonych, w jednej z bardziej prestiżowych na tym kontynencie klinik, gdzie przez dwa tygodnie nie miał do czynienia z rakiem sutka u psów ani kotów. W polskiej praktyce ma przynajmniej jeden taki przypadek dziennie – bo u nas, w odróżnieniu od USA, bardzo rzadko sterylizuje się samice, które nie będą miałych młodych.
Powrót do natury
Kira przypominała schorowanego, bezpańskiego kundla: sierść powychodziła jej całymi plackami, z zaognionych zmian ciekł jakiś płyn. A kości żeber zdawało się, że przebiją zaraz tę parszywą skórę. Ale Kira nie była bezpańskim mieszańcem, tylko labradorką, spała w łóżku swojej pani, która oddawała jej najlepsze, najzdrowsze kąski i biegała z nią po weterynarzach. Pies miał po prostu ciężką alergię, która przejawiała się atopowym zapaleniem skóry.
Suka była uczulona na wszystko: na kurz i roztocza, na pyłki, na większość substancji chemicznych, które stosujemy np. przy sprzątaniu domów. Do alergii wziewnych dochodziły jeszcze żywieniowe i w zasadzie nie bardzo było wiadomo, czym ją karmić. Potem okazało się, że dobrze znosi ryby atlantyckie i wołowinę. Jej stan poprawił się, kiedy właścicielka do mycia podłogi zamiast sklepowych płynów zaczęła używać wody z octem.
Piszę o niej, bo właśnie takie psy jak Kira – z alergiami – to pacjenci, którzy najczęściej odwiedzają przychodnie weterynaryjne. Na pewno w Niemczech – tam to dokładnie policzono, ale z rozmów z naszymi zwierzęcymi lekarzami wynika, że w Polsce jest identycznie.
Doktor nauk weterynaryjnych Kourou Dembele, praktyk i wykładowca akademicki, tłumaczy, że alergie to choroby cywilizacyjne. – Nasze systemy immunologiczne są bombardowane coraz to nowymi czynnikami, więc po prostu przestają nadążać za zmianami i szaleją – opisuje obrazowo. Wpływa na nas wszystko, co wdychamy razem z powietrzem, co przedostaje się do środka z pożywieniem, albo to, czego dotykamy. System odpornościowy za każdym razem, kiedy spotyka się z czymś nowym, wytwarza komórki pamięci immunologicznej, by wiedzieć, jak zareagować następnym razem przy zetknięciu z podobną substancją. Ale w związku z tym, że tych czynników jest tak wiele, w końcu każdy wydaje się być podobny do jakiegoś wcześniejszego, który był groźny. – Organizm traci ufność, zaczyna atakować i zwalczać nawet to, co mu nie zagraża – dodaje dr Dembele.
Okazuje się, że najwięcej alergii to te wziewne – kiedy zwierzę wdycha uczulający czynnik wraz z powietrzem. W 40 proc. objawiają się one w postaci atopowego zapalenia skóry. Kolejny rodzaj to alergie pokarmowe – może to być konkretny rodzaj białka zwierzęcego lub roślinnego. Albo coś, z czego istnienia nie zdajemy sobie sprawy. Dembele opisuje to tak: ryba pływa w oceanie i zjada razem z pożywieniem np. cząstki plastikowych opakowań, które na skutek niefrasobliwości człowieka pływają w wodzie. A potem te substancje przedostają się wraz z jej mięsem do organizmów zwierząt i ludzi. Więc system immunologiczny, na wszelki wypadek, będzie reagował alarmem na każdą rybę, nawet jeśli ta akurat pływała w nieskażonym środowisku. Bywa i tak, że nawet psy spożywające karmę hipoalergiczną reagują odczynem uczuleniowym. Nie do końca umiemy przecież jednoznacznie rozpoznać przyczynę alergii. Zresztą żywność wysokoprzetworzona, poddana obróbce technologicznej, spiekana, jest zawsze groźniejsza zarówno dla zwierzaków, jak i dla ludzi.
– Przy produkcji suchej karmy dla psa lub kota, podczas obróbki technologicznej dochodzi do połączenia, w wysokiej temperaturze, białek z cukrami – wyjaśnia dr hab. Michał Jank. Taki sposób przygotowywania powoduje, że powstająca zwierzęca karma jest równie „zdrowa” dla naszych pupili, jak dla nas kotlet schabowy usmażony w panierce na tłuszczu. Smaczny, ale mniej wartościowy, a w dodatku „przyprawiony” powstałymi na skutek tej reakcji niekoniecznie trawionymi składnikami. Kiedy nie wiemy, co naszemu Burkowi czy Mruczkowi szkodzi w pokarmie, jedynym wyjściem jest przeprowadzenie diety eliminacyjnej – czyli podawanie przez pewien czas pokarmu o znanym składzie, najczęściej z jednym źródłem białka, i obserwacja, jak reaguje. Potem, kiedy już wiemy, na co reaguje negatywnie, możemy wybrać właściwą dietę. Gotując mu albo podając surowe produkty.
Od kilku lat bardzo popularny stał się w Polsce BARF, Biologically Appropriate Raw Food (biologicznie odpowiedni surowy pokarm), lub Bones and Raw Food (kości i surowe mięso). Dietę zaproponował australijski weterynarz dr. Ian Billinghurst. Ideą, na której się opiera, jest uznanie, że psy i koty są zwierzętami głównie mięsożernymi. Układ pokarmowy psa jest podobny do wilczego, a kota do jego mniejszych, kotowatych przodków – żyjąc w naturalnym środowisku, stworzenia te żywiły się upolowaną zwierzyną, a jeśli zjadały rośliny, to te, które pochłonęły wraz z wnętrznościami ofiar (to pewne uproszczenie, gdyż pies jest w stanie przeżyć także na większej ilości karmy roślinnej i odpadkach pożywienia ludzkiego).
– Śledzę wszelkie informacje naukowe o skutkach stosowania diety BARF na zwierzęta domowe już od jakichś 10 lat – mówi dr Jank. I przyznaje, że dieta ta na pewno ogranicza w grupie otrzymujących ją psów występowanie zaburzeń żołądkowych oraz problemów skórnych. Choćby z tego powodu, że zwierzęta żywione surowym mięsem i podrobami dostają więcej wielonienasyconych kwasów tłuszczowych, zarówno omega-3 (WNKT ω-3), jak i omega-6 (WNKT ω-6). A zwłaszcza te ostatnie poprawiają barierę skórną. W efekcie zwierzęta są lepiej chronione zarówno przed nadmiernym przesuszeniem skóry, jak i przed zewnętrznymi czynnikami alergicznymi mogącymi np. wywoływać atopowe zapalenie skóry. Więc BARF tak, ale należy uważać, aby nie spowodować zagrożenia epidemiologicznego dla ludzi. Bo w surowym mięsie mogą się znaleźć drobnoustroje, które nie zaszkodzą zwierzakom, lecz będą niebezpieczne dla ludzi – np. salmonella. Ale nie tylko, bo – jak opowiada Jank – niedawno barfiarze sprowadzili do Europy z Argentyny tusze królików. Okazało się, że były zakażone brucelozą – to groźna choroba (powoduje m.in., że samice ronią płody), z którą w kraju już sobie poradziliśmy, ale nadal jest zwalczana z urzędu, chore na nią zwierzęta zgodnie z przepisami zabija się, nie ma na nią szczepionek. W efekcie właściciel podający w dobrej wierze swojemu psu dietę BARF spowodował wystąpienie u niego brucelozy.
– Dlatego dla własnego bezpieczeństwa desek, misek i noży, którymi kroimy mięso dla naszych pupili, używajmy jedynie do tego celu, a nie do przyrządzania posiłków ludzkich – przestrzega dr Jank. A podawane zwierzętom surowe mięso powinno pochodzić wyłącznie ze sprawdzonych źródeł. Niebezpieczeństw jest więcej, np. tych związanych z gospodarką hormonalną, czemu sprzyjają porady w sieci typu „szyje indycze są idealne”. Tymczasem owe szyje – ptaków hodowlanych, faszerowanych antybiotykami, zawierające m.in. dużą ilość gruczołów tarczycy – mogą zniszczyć system odpornościowy pupila.
– Nie wychodźcie ze swoimi zwierzakami na spacery, kiedy wiecie, że stężenie pyłów zawieszonych jest duże – apeluje na koniec dr Paweł Stefanowicz z Krakowa, zwierzęcy okulista. Do jego kliniki trafia coraz więcej zwierzaków mających problemy z oczami, których nie można powiązać z zakażeniem bakteryjnym, wirusowym czy urazem mechanicznym. – Muszę więc podejrzewać, że chodzi o zanieczyszczenia powietrza – konkluduje. I powtarza: zwierzęta prowadzą tryb życia niskopienny, więc bardziej są narażone na to, co ludzie wyprodukowali w swojej głupocie.