"Przychodzi żywy człowiek do żywego człowieka i oczekuje, że studia coś mu dadzą. Bo jeśli nic nie dadzą, to po co studiować?" – pyta retorycznie dr Sebastian Surendra i zwraca uwagę na istotne zmiany, jakie na przestrzeni ostatnich lat zaszły na poziomie uczelnianej komunikacji.
Dr Sebastian Surendra: Mocno niejednorodnym. To nigdy nie było jednorodne językowo środowisko, bo taki charakter – a i tak bardzo względny – może mieć naprawdę mała, homogeniczna grupa. W ostatnich latach "studenci" to jednak wyjątkowo różnorodny zbiór. Ludzie żyją przecież w tylu bańkach. To oczywiście bardzo wpływa na język danej osoby. Można też – nomen omen – powiedzieć, że studentów łączy poniekąd "niemówienie", a przynajmniej wypowiadanie w grupie mniejszej liczby słów. Pomijam już nawet to, że od lat w różnych przestrzeniach (i gmach uczelni nie stanowi wyjątku) powszechnym widokiem jest to, że każdy „siedzi” w swoim smartfonie i odbywa się to generalnie w ciszy, chyba że ktoś zapomniał słuchawek albo nie uznał za stosowne ich założyć, co niestety stało się standardem. Chodzi mi o to, że w ofercie edukacyjnej pojawiły się studia hybrydowe, czyli częściowo zdalne, co przynosi studiującym wiele logistycznych korzyści, ale "logosu", czyli słowa, jest mniej. To znaczy, mniej jest okazji do rozmów. Podobnie ze studiami zaocznymi – są wybierane częściej niż kiedyś, ponieważ studenci chcą jak najszybciej łączyć pracę zawodową ze studiami, a forma studiów dziennych sprzyja temu mniej. Ich specyfika, np. krótkie przerwy między poszczególnymi zajęciami, także wpływa na liczbę wypowiadanych przez studentów słów we własnym towarzystwie. Inną kwestią jest oczywiście komunikacja na linii studenci – wykładowcy.
Dr Sebastian Surendra: Zawsze mniej mnie martwi, gdy ktoś nie nadąża, niż gdy nie chce nadążyć. Żebyśmy się dobrze rozumieli: z nadążania za czymś lub kimś nie robię złotego cielca. Nie chodzi o udawanie kogoś – to naprawdę "złoty strzał", ale we własne kolano. Chodzi o to, by chcieć zrozumieć drugiego człowieka. Bez tego nie ma rozmowy. Pewnie niejeden nauczyciel akademicki powiedziałby, że nie jest od rozmowy, ale od wykładania. Z takim myśleniem nie sposób się nie... wyłożyć. Sukces edukacyjny to nie jest przecież odhaczenie w Excelu, że powiedziałem wszystko, co chciałem – jest nim rozwój studenta. Brzmi to może nieco patetycznie, wiem. Ale to jest jednocześnie konkret: przychodzi żywy człowiek do żywego człowieka i oczekuje, że studia coś mu dadzą. Bo jeśli nic nie dadzą, to po co studiować?
Dr Sebastian Surendra: Oczywiście, są wykładowcy, którzy w żywy sposób prowadzą zajęcia, zależy im na tym, by być zrozumianym. Chcą nauczyć czegoś studentów i chcą czegoś nauczyć się od studentów. Takie osoby są otwarte na potrzeby studiujących. Tacy ludzie chcą nadążać za młodszymi pokoleniami. Co ważne, tacy wykładowcy istnieją. I chwała im za to. Mniej chwalebne jest niestety to, że dla wielu wykładowców hierarchia to wyznacznik – i to pozytywny w ich mniemaniu – uniwersytetu. Trzymanie dystansu jest dla nich koniecznością. Specyficzna to konieczność i bardzo się w niej rozsmakowali. Tacy wykładowcy narzekają na niepokorność zetek, np. na to, że nie boją się na zajęciach zadawać trudnych pytań. A może, zamiast narzekać, powinni się lepiej przygotować do tych zajęć? U wielu wykładowców tytuł czy stopień naukowy kroczy przed nazwiskiem. A wiadomo, przed czym kroczy pycha...
Dr Sebastian Surendra: I bardzo mi się ta zmiana podoba. Tak, ma Pani rację – ileś lat temu seksistowski czy homofobiczny żart spotkałby się raczej tylko z wymowną ciszą. Dziś jest inaczej. Reakcja mogłaby być bardziej wymowna, np. wyjście w ciszy z sali przez studentów albo ostry sprzeciw wobec takich słów prowadzącego zajęcia. Odróżniać musimy dwie rzeczy: prawo do własnego poglądu i obowiązek szanowania poglądu innych, abstrahując od skrajności, czyli np. gloryfikacji ustrojów totalitarnych. To musi iść w parze. Jeśli wykładowca tego nie rozumie, to pokazuje, że nie stanowi dobrego połączenia z ideą uniwersytetu, która jest oparta m.in. na otwartym umyśle. Oczywiście, może być też tak, że dane zdanie jest obiektywnie nieinwazyjne, nieprzekraczające granic, ale odbiorca będzie przewrażliwiony na określonym punkcie. To także kwestia politycznej poprawności, której granice przecież ewoluują. Ale to już temat na inną rozmowę.