Obietnica rządu dotycząca likwidacji tzw. godzin karcianych dla nauczycieli jest dla mnie najbardziej absurdalną ze wszystkich pomysłów nowej ekipy.
Dla niewtajemniczonych dodam tylko, że gdy Katarzyna Hall była szefową resortu edukacji w latach 2007–2011 i chciała zwiększyć pensum nauczycieli, związkowcy podnieśli larum. Powód? Z ich wyliczeń wynikało bowiem, że doprowadzi to do zwolnienia około 100 tys. pedagogów. Ostatecznie wszyscy przystali na kompromis – aby każdy pedagog w ramach Karty nauczyciela przepracował z uczniami średnio dwie godziny w podstawówce i gimnazjum i godzinę w szkołach ponadgimnazjalnych. Co ciekawe, mogą się z nich rozliczać w systemie półrocznym.
Z czasem, po siedmiu latach funkcjonowania tzw. hallówek, wszyscy nauczyciele zdążyli się do nich przyzwyczaić. Co więcej, dzięki nim powstawały dziesiątki kół zainteresowania, a tysiące najsłabszych uczniów mogło skorzystać z zajęć wyrównawczych. Oczywiście nie obyło się bez patologii, bowiem – o czym pisaliśmy – realizacja godzin karcianych w niektórych placówkach była też fikcyjna. I niestety PiS, pisząc program wyborczy w zakresie oświaty, skupił się tylko na tym negatywnym zjawisku. Ale jeśli godziny karciane były fikcją, to po co je likwidować?
Związkowcy też często powtarzali i nadal to robią, że nauczyciele nie otrzymują pieniędzy za czas, który spędzają z uczniami na zajęciach pozalekcyjnych, co uważam za wierutne kłamstwo. Nauczyciele nie otrzymują pensji za 18 godzin lekcji, ale za 40 godzin pracy tygodniowo, na które składają się właśnie godziny karciane. Tak więc nie jest tak, że nauczyciel prowadzący koło zainteresowań nie dostaje za to pieniędzy.
Jest jeszcze inna kwestia – finansów samorządów. Ostatnie zmiany w oświacie – pozostawienie sześciolatków w przedszkolach – spowodują, że do gmin wpłynie mniej pieniędzy z subwencji oświatowej (dotacja na przedszkolaka jest bowiem czterokrotnie niższa niż na ucznia). Rząd natomiast nie chce zlikwidować dodatku wyrównawczego dla nauczycieli, tylko w zamian zarządza likwidację godzin karcianych. Jeśli znikną, to samorządy, aby utrzymać ten sam standard zajęć, będą musiały wyłożyć z własnych budżetów 1,6 mld zł. Oczywiście duże jednostki sobie poradzą z nowym obciążeniem, ale małe gminy już nie.
A wątpię, by nauczyciele zgodzili się bezpłatnie prowadzić dodatkowe zajęcia. Tak więc nowy pomysł resortu oświaty, który stara się przymilać nauczycielom, uderzy przede wszystkim w uczniów z prowincji, którzy już teraz mają gorszy start w życie.