Decentralizacja oświaty przyniosła wiele pozytywnych zmian. Niestety, przy okazji wywołała także wojnę o pieniądze, jaką od lat toczą między sobą MEN i samorządy.
Poprawa bazy lokalowej szkół, przeprowadzenie reformy gimnazjalnej i ograniczenie nierówności w jakości kształcenia – to główne zalety przekazania oświaty samorządom. Wprowadzone reformami między 1900 i 1999 r. zmiany przyniosły jednak również wiele problemów – w tym bałagan z finansowaniem i problemy szkolnictwa zawodowego – wynika z raportu Instytutu Badań Edukacyjnych. Dokument „Bilans zmian instytucjonalnych. Polska oświata w okresie transformacji” to pierwsza próba podsumowania procesu przekazywania placówek samorządom.
Tuż po transformacji ustrojowej wszystkie szkoły prowadziło państwo. Razem z reformą samorządową zarządzanie nimi przekazano lokalnym władzom. Podstawówkami zajęły się gminy, a szkolnictwem ponadpodstawowym najpierw kuratorzy, a później – powiaty. Zdaniem analityków z IBE jednym z największych sukcesów reformy była poprawa szkolnej infrastruktury. „Gminy odziedziczyły budynki w stanie nierzadko fatalnym, wymagającym natychmiastowych inwestycji. Ważnym elementem tej troski był cywilizacyjny skok ich stanu technicznego: nieprzeciekające dachy, szczelne okna, działające toalety ze stałym dostępem do mydła i z zamykanymi drzwiami, suche i czyste pomieszczenia klasowe” – przypominają.
– Dobrze, że samorządy przejęły szkoły. Mają większe rozeznanie w ich potrzebach. Państwo nie jest w stanie skutecznie wpłynąć na rozwój infrastruktury oświatowej lokalnie – uważa prof. Kazimierz Przyszczypkowski z UAM.
Z kolei jednym z największych niepowodzeń związanych z decentralizacją jest – zdaniem ekspertów z IBE – to, że samorządy nie radzą sobie z wyzwaniami, jakie stawia przed nimi niż demograficzny. Przykład? Z jednej strony likwidują małe placówki generujące największe koszty, z drugiej – nie zwalniają nauczycieli. Tymczasem to ich wynagrodzenia stanowią największą część wydatków. W roku szkolnym 2006/2007 było 6,3 mln uczniów i 644,4 tys. etatowych pedagogów. W roku 2014/2015 uczniów było już tylko 5,1 mln, za to nauczycieli – 642,6 tys.
Samorządy krępuje Karta nauczyciela. Nawet jeśli pegagodzy osiągają słabe wyniki, to ich zwolnienie jest utrudnione. Lokalni włodarze starają się więc naginać przepisy i zamiast zamykać placówki albo zwalniać pedagogów, przekazują szkoły stowarzyszeniom. W latach 2007–2012 w ten sposób oddano ponad 500 szkół podstawowych. Proces wspierała poprzednia minister edukacji narodowej Joanna Kluzik-Rostkowska. Wielokrotnie podkreślała, że woli, aby samorząd szkołę przekształcił, niż ją zamknął. Efekt? W gminie Hanna (woj. lubelskie) wszystkie placówki są zarządzane przez takie zewnętrzne podmioty. Podobnym zmianom ostro sprzeciwia się Związek Nauczycielstwa Polskiego.
Samorządowcy odbijają piłeczkę, za słaby punkt wskazując sposób finansowania oświaty. Jak wyliczyli eksperci IBE, w skali samorządów dotacje z budżetu centralnego pozwalają pokryć około 65 proc. wydatków na ten cel. Samorządy różnią się jednak między sobą – o ile w przypadku powiatów ziemskich, które prowadzą głównie szkoły ponadpodstawowe, subwencja pokrywa niemal całość wydatków, o tyle w miastach na prawach powiatu, które mają w zarządzie jeszcze szkoły podstawowe i gimnazja, pieniędzy brakuje. Jak jednak wskazują eksperci IBE, problem pozostanie nierozwiązany, dopóki subwencja będzie przekazywana na podstawie liczby uczniów z poprzedniego roku, a nie realnych planów na rok kolejny.
Zdaniem prof. Przyszczypkowskiego przez problemy finansowe szkoły często sprowadzają się do nauczania, a nie angażują się w wychowanie. – Samorządy, inwestując w wysoki poziom nauczania, powinny także inwestować w środowisko, np. otwierając bibliotekę dla lokalnej społeczności. Albo kiedy likwidują szkołę, zostawiać w jej budynku dom kultury lub świetlicę. Dzięki temu dzieci będą miały szansę uczestniczenia w edukacji kulturalnej – przekonuje. – Więcej środków budżetowych powinno być przekazywanych do samorządów. Dziś wydajemy zbyt dużo na poziomie centralnym – mówi.