/>
Opisane na łamach DGP propozycje Prawa i Sprawiedliwości dotyczące edukacji zmierzają do tego, by powrócić do stanu prawnego sprzed ustawy z 19 marca 2009 r. W tym działaniu widzę cztery podstawowe zagrożenia. Po pierwsze to triumf ideologii nad racjonalną myślą i kolejny front walki między podzielonymi obozami. Polska organizacja startu szkolnego od początku była nieracjonalna. Dlaczego do szkoły szły u nas siedmiolatki, skoro w krajach ościennych (z wyjątkiem Litwy) – sześciolatki? Nie podano żadnych okoliczności, które by usprawiedliwiały to opóźnienie. Argumentami były zwykły tradycjonalizm albo konserwatyzm „ogniska domowego”. Polska była w tym sensie liderem zacofania w Europie.
Utrzymywanie wieku obowiązku szkolnego z początku XX w. było nieracjonalne w świetle znanego efektu przyspieszenia rozwoju dzieci. Nie możemy zakładać, że dzisiejsze sześciolatki to takie same maleństwa jak sto lat wcześniej. Stary wiek obowiązku szkolnego skazywał sześciolatki na nudzenie się w przedszkolu lub uczenie się na pół gwizdka w szkolnej zerówce. A nuda jest wrogiem rozwoju.
W czasie (długiego i nieudolnego) wprowadzania w życie reformy zebrano wiele danych o uczniach, którzy rozpoczęli naukę w wieku sześciu lat. Żadne dane nie dawały podstaw do niepokoju. Innymi słowy: jakkolwiek nie udowodniono, że szkoła służy dobrze rozwojowi polskich sześciolatków (taki dowód będzie możliwy dopiero w roku szkolnym 2015/1016), to nie ma też żadnych dowodów, że ona im szkodzi.
Drugim zagrożeniem odwrócenia reformy jest naruszenie zasady zaufania do państwa. Rodzice, którzy dali się przekonać argumentom rządu i w latach 2009–2013 dobrowolnie posyłali sześcioletnie dzieci do szkoły, mają prawo czuć się oszukani przez państwo. Skoro posyłanie sześciolatków do szkoły to wyrządzanie im krzywdy, to rodzice tych dzieci, które w tym roku poszły do pierwszej klasy obowiązkowo, powinni w zasadzie zażądać odszkodowania. Nie zdziwiłbym się, gdyby pojawił się taki proces zbiorowy.
Trzecim problemem będzie też luka rekrutacyjna. We wrześniu tego roku do szkoły pójdą wszystkie sześciolatki z wyjątkiem tych, które uzyskały odroczenie. MEN nie wie, ile ich jest (co jak najgorzej świadczy o pani minister). Z doniesień prasowych szacuję, że nie więcej niż 20 proc. Gdyby nowelizacja, którą proponuje PiS, zaczęła obowiązywać od roku szkolnego 2016/2017, to tyle byłoby dzieci w klasie pierwszej. Około 70 tys. we wszystkich 12 tys. szkół podstawowych, czyli średnio sześcioro dzieci w każdej szkole. Co politycy PiS chcą z nimi zrobić – odtworzyć PRL-owskie szkoły zbiorcze? Jak nauczanie w tak skrajnie nietypowych warunkach wpłynie na dzieci? – to tylko niektóre z pytań, jakie rodzą się przy tej okazji. W dodatku na problem dzieci nakłada się też sytuacja pedagogów. Do nauczania pierwszaków zatrudnia się 54 tys. nauczycieli edukacji wczesnoszkolnej. Jeśli utrzyma się dotychczasową wielkość oddziału klasowego, zabraknie pracy dla 40 tys. z nich. Oczywiście nie można ich zwolnić, bo już od 2017 r. szkoła podstawowa będzie znów miała pełne trzy klasy. Oznacza to, że trzeba będzie ich przechować (urlopować?). Roczny koszt bezproduktywnego personelu tej wielkości to co najmniej 1,5 mln zł.
Ostatnie zagrożenie jest związane z programem nauczania. Obowiązująca podstawa programowa jest dostosowana do możliwości sześciolatków. Jeśli za rok w klasie pierwszej miałyby się znaleźć jedynie siedmiolatki, trzeba by ją przebudować. W ślad za tym musiałyby pójść podręczniki. W ciągu jednego roku dokonać tego nie sposób. To reformowanie na kolanie.
Z tego klinczu politycznego jest kompromisowe wyjście: przesunąć kryterium obowiązku szkolnego z 31 grudnia na 30 czerwca. Są dane, które wskazują, że taka zmiana byłaby korzystna dla dzieci. I zapobiegłaby kolejnemu wstrząsowi polskiego systemu oświaty. Niestety, w debacie publicznej mało kto patrzy na dobro najmłodszych. Ważniejsze są hasła i zdobywanie poparcia.