- Bez radykalnego wzrostu nakładów na badania i rozwój nasz kraj zatrzyma się i nie będzie uczestniczył w wielkich cywilizacyjnych przemianach, a w perspektywie jednego pokolenia może wylądować na gospodarczych peryferiach - przestrzega prof. Stanisław Mazur, rektor Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie
Zbigniew Bartuś: Ile powinien zarabiać dobry nauczyciel?
Prof. Stanisław Mazur: Tyle, żeby wartościowi ludzie chcieli do tego zawodu trafiać i się w nim rozwijać. A to się niekoniecznie teraz dzieje, z powodów nie tylko finansowych.
Porozmawiajmy o finansowych: piętnaście lat temu minimalne wynagrodzenie w Polsce wynosiło 1126 złotych, a minimalne wynagrodzenie nauczyciela dyplomowanego – 3593 zł. Ponad trzy razy więcej!
Dzisiaj minimalna stawka nauczyciela dyplomowanego jest tylko trochę wyższa od krajowej płacy minimalnej, a w przypadku początkujących nauczycieli – wręcz niższa. Pauperyzacja tej niezwykle użytecznej, kluczowej dla rozwoju kraju, grupy zawodowej postępowała latami, za kolejnych rządów, a teraz, w realiach wysokiej inflacji, dramatycznie przyspieszyła i to może mieć katastrofalne konsekwencje nie dla tej grupy, tylko dla nas wszystkich. Wracając do pana pytania: myślę, że gdyby statystyczny nauczyciel zarabiał dwie średnie krajowe, to by było adekwatne do wysiłku i wkładu w rozwój społeczno-gospodarczy.
A kto powinien temu nauczycielowi płacić: państwo czy samorząd?
Myślę, że powinien to robić samorząd, bo on jest najbliżej oświatowej rzeczywistości - samego nauczyciela, jego uczniów, rodziców oraz lokalnych potrzeb edukacyjnych. Opłacanie nauczycieli przez samorząd będzie jednak możliwe tylko wówczas, gdy państwo stworzy nowy, efektywny mechanizm finansowania zadań samorządów, w tym oświaty. Samorząd musi mieć z czego płacić.
Dziś nie ma?
Z wolna do świadomości społecznej przebijają się liczby i fakty. I one są dla samorządów brutalne. Przykładowo w gminie Kraków, organizującej edukację dla około stu tysięcy dzieci, młodzieży i dorosłych, zadania oświatowe pochłaniają jedną trzecią wszystkich rocznych wydatków. W poprzednim roku szkolnym były to blisko 2 mld złotych – aż 910 mln trzeba było dopłacić z budżetu gminy. Subwencja od państwa wystarczyła zatem na sfinansowanie nieco ponad połowy potrzeb – w warunkach dwucyfrowej inflacji. Identycznie jest we wszystkich miastach.
Według danych Związku Miast Polskich, jeszcze w 2011 r. subwencja oświatowa pokrywała 59 proc. wydatków.
Z opublikowanego przez NIK pół roku temu raportu z kontroli w ośmiu województwach wynika, że w latach 2017 – 2017 w gminach miejskich wzrost subwencji oświatowej wyniósł 10 procent, a wzrost wydatków 23 procent. Mamy więc wyraźną zapaść finansowania przez państwo, która przy obecnej inflacji niebezpiecznie się pogłębia.
Samorządy nie są w stanie dopłacać więcej?
W kryzysie doszliśmy do granic możliwości, a w wielu miejscach wręcz je przekroczyliśmy. Wysoka inflacja wywołuje zrozumiałą presję na wzrost płac nauczycieli, a tymczasem na szyi samorządów zaciska się finansowa pętla. Mamy największy od dekad wzrost wydatków, choćby na energię i paliwa, więc nadwyżka operacyjna - pozwalająca finansować kluczowe inwestycje - stopniała niemal do zera, a w niektórych jednostkach samorządu jest ujemna. To oznacza, że zdolność do kreowania przez samorządy własnej polityki stała się iluzoryczna. Oczywiście, żaden samorząd nie zrezygnuje z finansowania oświaty, ale w takich realiach musi się to odbywać kosztem obniżania jakości innych usług publicznych oraz cięcia ważnych dla mieszkańców inwestycji. Możemy przez to zawrócić ze ścieżki postępu cywilizacyjnego i osłabić, albo nawet zaprzepaścić swoje szanse na rozwój. Nasze polskie historyczne okienko dołączenia do bardzo wąskiego grona najbardziej rozwiniętych państw świata zamknie się bezpowrotnie. Co więcej samorządy utrzymują do realizacji coraz więcej zadań, a ich budżet jest drenowany kolejnymi zmianami podatkowymi.
Sama edukacja nie wystarczy, by prześlizgnąć się przez cywilizacyjne okienko?
Edukacja jest wciąż na zaskakująco wysokim poziomie, ale długofalowo musi się odbywać w realiach pozwalających wykorzystać, poszerzać i rozwijać nabytą wiedzę. Szkoły tworzą kapitał społeczny, kapitał kompetencyjny. Żeby on był żywy, żeby pracował, żeby służył interesowi publicznemu, musi być wkomponowany w ramy społeczno-gospodarcze, które samorządy od lat współtworzą. Jeśli nie będzie inwestycji, jeśli usługi publiczne zaczną się zwijać pod presją kosztów i trudnych wyborów, to absolwenci trafią w próżnię: nie będą mieli gdzie wykorzystać kompetencji. Grozi nam więc nowa fala wielkiej emigracji. To jest bardzo dramatyczna perspektywa.
Dyrektor znanego krakowskiego liceum powiedział mi, zastrzegając anonimowość, że wedle jego opinii, podzielanej przez licznych kolegów, żyjemy w kraju, w którym rząd chce mieć coraz większy wpływ na szkołę za coraz mniejsze pieniądze. To trafna diagnoza?
Z pewnością rząd chce mieć bardzo silny wpływ na szkoły. Świadczą o tym kolejne zmiany, te już wprowadzone, i te forsowane, w tym dwukrotnie zatrzymane przez prezydenta RP, jak lex Czarnek i lex Czarnek 2. Skłonność do ręcznego sterowania i układania szkoły wedle ideologicznego wzorca przejawia się też w zachowaniach niektórych kuratorów. Ten czynnik, w parze z postępującą pauperyzacją zawodu, prowadzi do narastającej frustracji środowiska nauczycielskiego.
Nauczyciele czują się mocno niedoceniani nie tylko przez władzę, ale i znaczną część społeczeństwa.
Wpisuje się to w szersze zjawisko kryzysu autorytetów. W istocie, szkoła układana w obecny sposób wcale nie służy odbudowie szacunku do profesji nauczyciela. Poziom zarobków także robi swoje, tym bardziej, że prowadzi do selekcji negatywnej.
Zostaną słabi i – siłaczki?
Już jesteśmy na równi pochyłej. Możemy w ten sposób zmarnować coś, co było dotąd – nie zawsze dostrzegalną i docenianą przez nas samych - siłą napędową polskich przemian. Panuje dość powszechna zgoda, że polska reforma samorządowa należała do najbardziej udanych reform w byłym bloku wschodnim, że zawdzięczamy jej nasz cywilizacyjny skok, za sprawą którego w trzy dekady nadrobiliśmy stulecia zaległości. Ale ten skok byłby niemożliwy bez dobrej edukacji. Właśnie w tym obszarze poczyniliśmy po reformie samorządowej 1990 roku największe postępy, wystarczy spojrzeć na pozycję, jaką miały wówczas w międzynarodowych rankingach nasze szkoły, a jaką mają dzisiaj, a najlepiej porównać wyniki polskich uczniów w międzynarodowych badaniach kompetencji.
W PISA nasi nastolatkowie byli kiedyś w ogonie, ale szybko awansowali do czołówki, osiągając wyniki powyżej światowej średniej.
Harvard Business Review klasyfikuje Polskę na piątym miejscu wśród najlepiej wykwalifikowanych rynków pracy na świecie. Nasz poziom wykształcenia znacząco przewyższa średnie dla krajów wysoko rozwiniętych, także dla o wiele bogatszych od nas partnerów z Unii Europejskiej. Wśród krajów OECD – pod względem liczby osób z wykształceniem co najmniej średnim - Polska zajmuje 3. miejsce z 93 proc. przy 78 proc. dla OECD. Wniosek jest jeden: nasz wielki cywilizacyjny skok był możliwy wyłącznie dzięki zbudowaniu i wykorzystaniu bardzo silnego potencjału kompetencji i wiedzy. W tym procesie samorządy odegrały kluczową rolę, ponieważ potrafiły najefektywniej wykorzystać pieniądze – własne i unijne – do tworzenia infrastruktury, wspierania przedsiębiorczości, uruchamiania dużych projektów inwestycji, także inwestycji społecznych. Z jednej strony budowaliśmy więc przez lata potencjał kompetencji, a z drugiej – dobre warunki do wykorzystywania tego potencjału - tu, w Polsce, w naszych małych ojczyznach. To legło u podstaw naszego cywilizacyjnego cudu.
Możemy to teraz zmarnować?
Takie zagrożenie jest coraz poważniejsze, zwłaszcza jeśli spojrzymy na problem w skali makro, przez pryzmat naszych relacji z Unią Europejską i dalszej absorbcji środków, które dotąd skutecznie przeznaczaliśmy na wzmacnianie polskiego potencjału i rozwój cywilizacyjny. Nie mamy środków z KPO, trwa unijna perspektywa finansowa 2021-2027, a my zamiast inwestować środki z niej, codziennie je tracimy za sprawą kar. Kurczą się możliwości transferowania tego relatywnie najtańszego kapitału do polskiej gospodarki, a wraz z nimi kurczy się potencjał rozwojowy naszego kraju. W takich warunkach, jeśli nawet – jakimś cudem – uda nam się utrzymać poziom kształcenia na dobrym poziomie, to ten zasób nie będzie dla nas pracował i grozi nam spychanie w kierunku peryferyjnych gospodarek. Tak to działa. Liczby są bezlitosne - pod względem nakładów na B+R w relacji do PKB znajdujemy się na 19. miejscu w UE, a pod względem nakładów per capita ze środków budżetowych – na 24. miejscu. Te liczba mówią same za siebie.
Brutalnie.
Niestety, myśmy już zmarnowali wiele lat. W realiach globalnego przyspieszenia przemian technologicznych i ekonomicznych piekielnie trudno odrobić takie zaległości. W środowisku akademickim sytuacja zaczyna przypominać tę w opiece zdrowotnej, gdzie średnia wieku pielęgniarki przekracza 50 lat, a średnia lekarzy bywa wyższa. Mamy lukę pokoleniową, której nie da się wypełnić ot tak, z dnia na dzień. Skutki tego są i będą dramatyczne.
Wylądowaliśmy na pierwszym miejscu w Europie pod względem liczby nadmiarowych zgonów i tempa skracania się długości życia.
Dokładnie to samo dzieje się w nauce i oświacie. W relacji do całej populacji Polska ma czterokrotnie mniej pracowników naukowo-badawczych niż wynosi europejska średnia. W raportach międzynarodowych to jest pokazywane jako stan zapaści cywilizacyjnej, bo nie mówimy tu o jednej straconej generacji, ale o wielu generacjach. Czy próbujemy odbudować potencjał? Wręcz przeciwnie: w ostatniej dekadzie liczba pracowników naukowo-badawczych spadła w Polsce ze stu kilkunastu tysięcy do niespełna 80 tysięcy.
Da się to zatrzymać?
Najpierw trzeba chcieć – i w ogóle zacząć. Na razie dyskutujemy głównie o pogarszającej się sytuacji finansowej polskich uczelni i ich pracowników. De facto zmagamy się z prozą życia: jak zapłacić spływające rachunki, z czego zrezygnować, co zamknąć, co ograniczyć. To jest już rzecz powszechnie znana, ale – w mojej opinii - nie wywołała jeszcze wielkiej publicznej debaty, która zdecydowanie powinna się w Polsce toczyć. Otóż musimy sobie jasno powiedzieć, że bez radykalnego wzrostu nakładów na badania i rozwój nasz kraj - dosłownie – zatrzyma się i nie będzie uczestniczył w wielkich cywilizacyjnych przemianach, a w perspektywie jednego pokolenia może wylądować na gospodarczych peryferiach. Czy tego chcemy?
To jest pytanie retoryczne.
A mimo to ja ciągle słyszę, że postulując wzrost nakładów na naukę i oświatę występujemy w obronie interesów konkretnej grupy zawodowej, w celu zaspokojenia roszczeń nauczycieli, naukowców i badaczy. A to jest absurdalne i szkodliwe podeście w dzisiejszym świecie…
…w którym przewagę konkurencyjną uzyskuje się dzięki wiedzy i kompetencjom.
Właśnie. Jak mamy tę przewagę budować w obecnych realiach polskiej nauki i edukacji? Środowisko akademickie to nie jest grupa najbardziej liczna, ani najbardziej hałaśliwa politycznie.
Może dlatego jest bezbronna?
Przyjęło się, że nie palimy opon na ulicach i być może to jest nieszczęściem. Ale niewątpliwie powinniśmy ze wszech sił apelować o znaczący wzrost nakładów na oświatę i naukę, tłumacząc społeczeństwu – także politykom – że żadne reformy nie powiodą się bez wiedzy i kompetencji. Jeśli będzie nam spadać liczba naukowców, liczba wynalazków, liczba innowacji, liczba patentów – to będzie to miało bardzo bolesne cywilizacyjne konsekwencje. Uzależniamy gospodarkę i rozwój społeczny od zewnętrznego kapitału korporacji. A przecież ostatnie lata powinny nas nauczyć, że trzeba mieć bardzo silny własny potencjał. Tylko wtedy można być partnerem, a nie petentem w globalnej grze.
Gdybym spytał obecnego ministra edukacji – oraz dowolnego jego poprzednika – to każdy by się zapewne z pańskimi tezami zgodził.
Ależ oczywiście! Myśmy wiele razy słyszeli o potrzebie „wspierania polskiej nauki dla przyszłości” oraz konieczności „zacieśnienia relacji między uczelniami a biznesem”. Tylko że fakty są nagie i wyglądają inaczej. Nie ma lepszego sposobu na budowania potencjału Polski niż sukcesywne i konsekwentne finansowanie badań i rozwoju - przy równoczesnym, bardzo jasnym przedstawieniu oczekiwań państwa. Od lat mówię jasno, że środowisko akademickie nie może tworzyć autystycznego świata, tylko musi codziennie odpowiadać na społeczne potrzeby, pokazać użyteczność publiczną. W takiej przestrzeni powinniśmy szukać kompromisu. Niestety, w obecnym obozie władzy nie dostrzegam w ostatnich latach woli podjęcia dialogu. Co więcej, nie dotrzymano umowy ze środowiskiem akademickim zawartej w chwili wdrażania reformy premiera Jarosława Gowina.
Rząd zadeklarował w ramach tego paktu sukcesywne zwiększanie nakładów na naukę, badania i rozwój.
I to się nie zdarzyło. Trudno w takiej sytuacji o wiarygodność i zaufanie. Środowisko czuje, że pewne fundamentalne reguły nie są przestrzegane, apele i rozmowy nic nie dają, przez co narasta frustracja. Jest ona zupełnie zrozumiała. Bo jak inaczej oceniać sytuacja, w której siła nabywcza per capita w Polsce jest na poziomie 77 proc. średniej UE, a nakłady na naukę per capita wynoszą 27 proc. średniej unijnej?
Marek Kisilowski, wiceprzewodniczący i rzecznik prasowy Krajowej Sekcji Nauki NSZZ "Solidarność", mówił mi niedawno: „Nie będziemy mieli kim uczyć! Coraz więcej zajęć na uczelniach muszą prowadzić emeryci. Z młodszego pokolenia zostają naprawdę pasjonaci nauki i miłośnicy kształcenia. Reszta coraz częściej korzysta z propozycji od biznesu i zatrudnia się w firmach. Nasila się też selekcja negatywna, a przecież nie taki był cel tych wszystkich kosztownych reform.”
Nie ma się co dziwić tym nastrojom. Nie widzimy ze strony rządu silnych sygnałów, które dawałyby podstawy do optymizmu, sprzyjały przekonaniu, że obóz władzy traktuje poważnie publiczne wygłaszane hasła o konieczności realnego wzmocnienia polskiej nauki, żeby lepiej służyła gospodarce i budowaniu spójności społecznej.
A opozycja?
Wchodzimy w rok wyborczy i z pewnością czeka nas lawina miłych słów pod adresem świata nauki. Ale czy to będzie oznaczało nową politykę? Doświadczenia minionych lat, poprzednich rządów, sugerują tu daleko posunięty sceptycyzm. Nigdy w Polsce nauka nie doczekała się wypełnienia tego, co było deklarowane politycznie. Skutki tego są widoczne – i policzalne. Wskaźniki obrazujące naszą niską innowacyjność, słaby system transferu technologii i dziesiątki innych perspektyw, nie pozostawiają złudzeń. Co szczególnie deprymujące, my doskonale wiemy, że przy obecnym potencjale kompetencji Polska gospodarka mogłaby być forpocztą wielkiej cywilizacyjnej zmiany, której motorem jest cyfryzacja.
To możliwe?
Naprawdę w to wierzę. Najpierw jednak musi się to stać głównym przedmiotem debaty publicznej w Polsce. Potem muszą pójść za tym realne decyzje i działania. Na najbliższym posiedzeniu Rady ds. Szkolnictwa Wyższego, Nauki i Innowacji przy Prezydencie RP będę apelował do Andrzeja Dudy, by jasno i zdecydowanie stanął w obronie polskiej oświaty i nauki i rozpoczął aktywne działania na rzecz wyjścia z kryzysu. Państwo ma tutaj do odegrania kluczową rolę.
Państwo?
Tak. To ono uruchamia i finansuje wielkie programy, wielkie projekty badawcze. Weźmy liberalne Stany Zjednoczone: jakże wiele innowacji, przełomowych technologii jest pokłosiem takich programów, jak plan podboju kosmosu czy „Gwiezdne Wojny”? Tak samo działa gospodarka w Izraelu i wielu innych krajach będących liderami ekonomicznych przemian. Jeżeli chcemy być patriotami gospodarczymi nie tylko z nazwy, ale w nowoczesnym rozumieniu tego słowa, potrzebujemy mądrego wsparcia państwa i silnej nauki.
prof. STANISŁAW MAZUR, rektor Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Rady ds. Szkolnictwa Wyższego, Nauki i Innowacji przy Prezydencie RP