Po tym, jak weszło w życie rozporządzenie MEiN zmieniające zasady finansowania edukacji domowej, środowisko skupiające te podmioty zwiera szyki. Chce przedstawić własne wyliczenia pokazujące, że rozwiązanie resortu nie ma racji bytu.
Po tym, jak weszło w życie rozporządzenie MEiN zmieniające zasady finansowania edukacji domowej, środowisko skupiające te podmioty zwiera szyki. Chce przedstawić własne wyliczenia pokazujące, że rozwiązanie resortu nie ma racji bytu.
– Taka forma podziału subwencji wpływa na inne podmioty, nie tylko największe, jak Szkoła w Chmurze. Docierają do nas informacje, że kolejne placówki odmawiają przyjęcia nowych uczniów, właśnie z obawy o finansowanie – mówi Anna Łącka, prezes Fundacji Edukacji Domowej. Przekonuje, że dyrektorzy mają dylemat: ograniczyć ofertę wszystkim uczniom, otwierać filie czy obciążyć część osób dodatkowymi opłatami. Stąd inicjatywa przeprowadzenia w środowisku ankiety, która ma pokazać faktycznie ponoszone koszty.
– Spodziewamy się, że na przełomie marca, wraz z rozliczaniem się szkół z dotacji, temat finansowania powróci. Chcemy być gotowi z analizą – zaznacza Anna Łącka.
Z samorządów, które były za obniżeniem finansowania edukacji domowej (przekonywały, że generuje ona niewspółmiernie mniejsze koszty niż stacjonarna placówka), słychać sceptyczne głosy. – Myślę, że ostatecznie nikt do rodziców o pieniądze nie wystąpi. Konkurencja na tym rynku jest zbyt duża. To oznaczałoby ryzyko odpływu uczniów – ocenia Grzegorz Kubalski, zastępca dyrektora Biura Związku Powiatów Polskich.
Przypomnijmy: zgodnie z rozporządzeniem MEiN finansowanie ucznia w edukacji domowej pozostaje bez zmian, jeśli w danym podmiocie ich liczba nie przekracza 200. Wówczas jest na poziomie 0,8 kwoty jednostkowej na ucznia w finansowym standardzie A. Inaczej jest w przypadku każdego kolejnego dziecka. Gdy w danej szkole liczba uczniów stacjonarnych do ogólnej liczby (w tym w edukacji domowej) jest niższa niż 30 proc. – liczba dzieci w edukacji domowej ponad 200 będzie mnożona przez 0,2 (zamiast 0,8). Jeśli natomiast jest wyższa lub równa 30 proc. – mnożnik wynosi 0,4.
Spytaliśmy resort o przyczynę takiego rozwiązania. – Zasadność finansowania ucznia w edukacji domowej w niższej wysokości niż ucznia korzystającego z sytemu szkolnego wynika ze znacznie niższego kosztu kształcenia uczniów spełniających obowiązek szkolny poza szkołą. Szkoły ponoszą tylko niewielkie koszty związane z ich klasyfikacją oraz koszty związane z zapewnieniem ewentualnych dodatkowych zajęć – tłumaczy Adrianna Całus-Polak, rzeczniczka prasowa MEiN.
Natalia Nowacka, dyrektor ds. administracyjnych Centrum Nauczania Domowego, także podkreśla, że w odpowiedzi na zmiany w finansowaniu edukacji domowej zawiązało się Forum Edukacji Domowej. Pracuje nad pokazaniem wyliczeń, by udowodnić tezę, że limity resortu nie mają odzwierciedlenia w rzeczywistości. Alarmujące sygnały płyną też od szkół, które funkcjonują w Polsce od kilkunastu lat. – Mamy przypadek placówki, która liczy 198 dzieci. W obecnej rekrutacji międzysemestralnej ma kilkunastu chętnych. I trwa dyskusja, jak się zachować, bo nie ma dobrego rozwiązania – mówi Natalia Nowacka.
Bo, jak słyszymy od podmiotów działających w edukacji domowej, zainteresowanie ich ofertą nie słabnie. – Tylko w trakcie obecnego roku szkolnego liczba uczniów Centrum Nauczania Domowego podwoiła się i każdego dnia spływają do nas kolejne zapytania – dodaje Natalia Nowacka.
– MEiN podawało swojego czasu zestawienia, z których wynikało, że podmiotów w edukacji domowej mających więcej niż 200 dzieci jest w kraju ok. 27. Z kolei wszystkich mających uczniów w tym trybie kształcenia – ok. 2 tys. Nie zapominajmy jednak, że w tej drugiej liczbie są szkoły, które mają jednego, dwoje takich dzieci – opisuje z kolei dr Mariusz Dzieciątko, prezes Stowarzyszenia Edukacji w Rodzinie. Zwraca uwagę, jak wyglądały prace nad rozporządzeniem. – Pierwotnie słyszeliśmy o progu 500 uczniów, potem było 300, stanęło na 200. Na żadnym etapie nie było z nami rozmów – mówi. Opisuje, że przy obecnym progu, uśredniając na wszystkich uczniów w kraju uczących się w edukacji domowej, finansowanie faktycznie spadło do poziomu 0,4. Czyli o połowę, co jest spełnieniem postulatów samorządów.
Mariusz Dzieciątko podkreśla, że obecny poziom finansowania spowoduje, że oferta dodatkowych warsztatów zniknie, bo subwencja starcza na pokrycie kosztów egzaminów klasyfikacyjnych (tylko dla uczniów klas VIII trzeba ich zorganizować kilkanaście) oraz kosztów administracyjnych. Jego zdaniem to uśmiercenie dotychczasowej oferty bez rozwiązania faktycznego problemu dla samorządów, czyli przepływów finansowych. – Gdyby aktualizacja środków przekazywanych z budżetu centralnego do JST odbywała się np. kwartalnie, zniknąłby temat zdobywania dodatkowych pieniędzy na uczniów, którzy pojawili się w trakcie roku – ucina.
Co istotne, nowy sposób finansowania nie budzi też entuzjazmu w samych samorządach. – Zyskują te, na obszarze których funkcjonowały duże podmioty oferujące edukacje domową. W ciągu roku będą musiały dokładać do ich działania mniej niż do tej pory – mówi Grzegorz Kubalski i przypomina, że część oświatowa subwencji ogólnej jest dla nich naliczana według stanu dzieci zapisanych do tych placówek na 30 września. Gdy dochodzą kolejni uczniowie, subwencja nie rośnie. Miasta muszą założyć za nich i liczyć na wyrównanie z MEiN.
Agata Saracyn, koordynatorka prac Komisji i Zespołów Unii Metropolii Polskich, także jest sceptyczna.
– Nie zadbano o to, by nie dochodziło do dzielenia się szkół w celu uzyskania jak największej dotacji. Zatem ich oddziały będą powstawały w kolejnych miastach, a to oznacza, że przybędzie samorządów, którym wzrosną koszty z powodu płacenia na kolejne placówki szkolne – ocenia. Szczególnie że dzieci w edukacji domowej stale przybywa. ©℗
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama