Szkoły udało się już wyremontować, na osiedlach postawić orliki, a w szpitalach dokupić sprzęt i położyć kafelki. Kiedy jednak zdarzy się, że z tej szkoły czy boiska dziecko trafi do szpitala, okazuje się, że najważniejsze porządki, te w głowach, ciągle przed nami.
Ubrany w gips albo uziemiony w szpitalnej sali uczeń teoretycznie może liczyć na lekcje indywidualne – w praktyce taka decyzja wymaga najpierw osobnego wniosku, potem długiej procedury w poradni, wypełniania absurdalnych rubryk, wreszcie czekania na obieg korespondencji i na wolne belferskie „moce przerobowe”. W efekcie skierowanie nauczyciela do dobrze mu znanego ucznia trwa długie tygodnie. Albo i dłużej, jeśli rodzice nie wykażą się sami wielką determinacją. Przez ponad miesiąc z całego przekładania podań żyją za to specjaliści z poradni, biurokraci i panie sekretarki – i tylko sam zainteresowany uczeń nie dostaje usługi, o którą chodzi. Gdy w końcu ją otrzyma, będzie (odpukać) na wylocie z leczenia, specjalna pomoc stanie się więc zbędna.
Jak powstał ten biurokratyczny paragraf 22? Dyrektor szkoły, a także poradni pedagogicznej działają w prawnym matriksie, rozliczani wyłącznie z procedur i z nieprzekraczania zapisanego w gminie budżetu. Z kolei gminy pełnią wszystkie funkcje naraz: przydzielają kasę, a jednocześnie sztywno i bez wnikania w detale dzielą ten budżet na kawałki i same rozliczają sposób wydatkowania. Obsadzają stanowiska, a zarazem same opiniują trafność tych decyzji. Dla rady szkoły nic nie pozostaje, stąd jej ozdobna rola.
Samorządowy nadzór szkoły sam sobie nie udzieli nagany za przewlekłość i zaniedbania, które prowokuje. Oddalony od szkolnych klas o lata świetlne niewybieralny urzędnik umacnia władzę procedur. Dziecko i jego rodzice są na dalszym planie. Młyny papierologii mielą więc, co im się podetknie, choćby zupełnie bez sensu. Ktoś musiałby dostrzec, że czas działa na szkodę chorego ucznia, wskazać rezerwę ad hoc na specjalne wydatki. Ten ktoś musiałby znać szkołę z bliska, kontrolować budżet i stanowić przestrogę: „rozliczę was, jeśli dacie plamę”. Taka osoba jest systemowo nieobecna, dopóki rady szkół pozostają ornamentem, działając pod dyktando dyrekcji. Podobnie jest z drugim biegunem epopei powypadkowej, czyli ze szpitalem. Tu również, aby egzekwować swoje prawa, trzeba straszyć sądem, nie wystarczy być pacjentem. Pacjent-petent nie wybiera rady szpitala – jeszcze nie teraz, nie u nas.
Szpital i szkoła będą tak działać nawet za sto lat, dopóki są gminno-państwowe, a nie publiczne. Gdyby organem kontrolnym był nie dzielnicowy urzędnik, ale bliskie szkole, wybieralne ciało, dyrektor szybko załatwiłby sprawę. Byłoby jasne, że sposób traktowania ucznia – jaskrawo widoczny przy ostrych problemach medycznych – wpływa na atmosferę i wizerunek. Że gdy się to zaniedba, rada szkoły już dyrekcję odpyta. I to nie tylko z procedur.