Nauczyciel powinien być nie tyle wykładowcą, ile multidyscyplinarnym mentorem zarabiającym nie mniej niż menedżerowie HR. Jak to osiągnąć? Zacznijmy od podwyżek dla tych, którzy będą gotowi szybko dostosować się do nowego modelu.
Nauczyciel powinien być nie tyle wykładowcą, ile multidyscyplinarnym mentorem zarabiającym nie mniej niż menedżerowie HR. Jak to osiągnąć? Zacznijmy od podwyżek dla tych, którzy będą gotowi szybko dostosować się do nowego modelu.
Minister edukacji Przemysław Czarnek zaszokował niedawno opinię publiczną wypowiedzią o planach zwolnienia 100 tys. nauczycieli. Co prawda chodziło mu bardziej o umożliwienie części z nich przejścia na wcześniejszą emeryturę, ale w gruncie rzeczy niewiele to zmienia. W skali kraju już dziś brakuje tysięcy nauczycieli – przede wszystkim przedmiotów ścisłych i pedagogów, ale lista wakatów systematycznie się wydłuża. Wystarczy przeglądać bazy ofert pracy, które publikują na swoich portalach wojewódzkie kuratoria oświaty.
„Zamach na polską szkołę” – tak politycy opozycji i komentatorzy zareagowali na słowa ministra Czarnka. Patrząc na jego dorobek, nie mam wielkich złudzeń – to sprawny polityk, który potrafi zagrać w cyniczny sposób, aby osiągnąć swój cel. W tym przypadku celem wydaje się osłabienie możliwości strajku w oświacie, który wisi nad nami ze względu na dramatyczny spadek realnej wartości nauczycielskich pensji. Jednak podwyżek w szkołach na pewno nie będzie (pomijając niepełną waloryzację wynagrodzeń), biorąc pod uwagę, że – jak ogłosił prezes Kaczyński – musimy oszczędzać na wszystkim, poza zbrojeniami i socjalem.
Paradoksalnie deklaracja ministra Czarnka nie była pozbawiona sensu (nawet jeśli on sam nie zdaje sobie z niego sprawy). Od kilku lat przekonuję, że edukację publiczną w Polsce czeka tsunami. Tysiące wakatów to dopiero pierwsze oznaki zbliżającego się kataklizmu. Średnia wieku pracowników oświaty powoli dobija do pięćdziesiątki, co oznacza, że spora część z nich wkracza w ostatnią dekadę pracy zawodowej, szczególnie że zdecydowana większość kadry to kobiety. Wysłanie 100 tys. nauczycieli na wcześniejsze emerytury tylko przyspieszyłoby zapaść.
Gdy przed trzema laty pracowałem nad raportem o wyzwaniach edukacji w zespole kierowanym przez prof. Jerzego Hausnera, oceniałem, że ten moment nastąpi w okolicach 2030 r. Bazowałem na dwóch zmiennych: rozpoczęciu nauki przez pokolenia małego wyżu demograficznego (ergo potrzebie większej liczby dydaktyków) i wchodzeniu kolejnych roczników pracowników oświaty w wiek emerytalny. Pisałem wówczas, że za 10 lat zabraknie nam 100–150 tys. nauczycieli, w efekcie czego obecny model klasowo-lekcyjny przestanie w wielu miejscach funkcjonować. Dziś widać, że prognoza ta była zbyt optymistyczna – z trzech powodów. Pierwszym jest pandemia, która przeorała rzeczywistość edukacyjną na wiele różnych sposobów. Dla sporej części rodziców nauczanie zdalne stało się okazją, by głęboko doświadczyć mizerii publicznej oświaty. Niektórych skłoniło to do szukania alternatywy. W konsekwencji obserwujemy dziś lawinowy wzrost liczby uczniów w szkołach niepublicznych. Również dla nauczycieli pandemia była zdarzeniem przełomowym: część podjęła decyzję o rozbracie ze szkołą, inni uciekli do placówek prywatnych.
Drugim czynnikiem przyśpieszającym nadejście katastrofy jest inflacja – w ostatnich trzech latach realne wynagrodzenia nauczycieli spadły o ok. 20 proc., co nasiliło presję na rezygnację z pracy w szkole i przejście do sektora prywatnego. Wreszcie trzecia przyczyna to działania samego resortu edukacji. Klimat pracy nauczycieli pogorszył się jeszcze bardziej od momentu objęcia urzędu ministra przez Przemysława Czarnka. Dla tych, którzy nosili się z zamiarem odejścia z publicznej oświaty, dążenia do ograniczenia swobody pracy w szkole mogły przesądzić o ostatecznej decyzji. Co gorsza, uciekają osoby najbardziej świadome i przedsiębiorcze, które pchały edukacyjny wózek do przodu pomimo przeciwności. Mam tu na myśli nie tylko nauczycieli, lecz także rodziców i uczniów.
Nie należy się spodziewać, że sytuacja finansowa pracowników oświaty poprawi się w przewidywalnej przyszłości. Kilka miesięcy temu na łamach DGP pisałem, że budżetówka, w tym nauczyciele, nie jest wyborczym punktem odniesienia dla żadnej liczącej się siły politycznej w naszym kraju („Budżetówka, wróg ludu”, DGP nr 146/2022). Nie spodziewam się, aby ewentualne przejęcie władzy przez opozycję cokolwiek w tej materii zmieniło. W konsekwencji z roku na rok zawód nauczyciela będzie się dalej pauperyzował, co jeszcze mocniej zniechęci absolwentów studiów do wyboru tej ścieżki zawodowej, a tym samym pogłębi problem kadrowych niedoborów w szkołach. Ci, którzy zostaną w publicznej edukacji, będą tracić resztki motywacji do pracy, co już dziś jest tematem licznych opowieści z forów rodzicielskich. I w obecnych warunkach trudno się nauczycielom dziwić.
Nie dajmy się zwieść wynikom międzynarodowych badań PISA, według których Polska ma jeden z najlepszych systemów edukacyjnych w Europie – ustępujemy tam jedynie Finlandii i Estonii, a więc krajom powszechnie uznawanym za wzór. Owszem, polscy 15-latkowie, którzy biorą udział w tym badaniu, osiągają niezłe wyniki testów. Zapominamy jednak, jakim kosztem odnosimy ten sukces. Przeciętny polski licealista spędza w szkole prawie 40 godzin, a kolejne 20 godzin poświęca na naukę w domu lub na korepetycjach (korzystanie z nich jest powszechne już nie tylko w dużych miastach). Osoby zajmujące się kształceniem i doskonaleniem zawodowym nauczycieli zwracają uwagę, że podstawa programowa jest tak przeładowana, że 60 proc. materiału dziecko musi przerobić samo. Badania PISA wskazują też, że nasi uczniowie są jednymi z najbardziej przemęczonych i zestresowanych na świecie. Świadczy o tym drastycznie rosnąca liczba dzieci wymagających pomocy psychologicznej, a nieraz psychiatrycznej, co w świetle kryzysu psychiatrii dziecięcej rodzi dodatkowe problemy. Może i wygrywamy „dziś”, ale przegrywamy „jutro”.
Choć minister Czarnek przyspiesza zderzenie z tsunami, to bez gruntownych zmian i tak nie jesteśmy w stanie od niego uciec. Możemy je co najwyżej nieznacznie opóźnić. Co więcej, tsunami prędzej lub później dotknie wszystkie systemy edukacyjne na świecie. Wizjonerzy szkolni mówią o tym od kilkunastu lat – wystarczy przywołać nieżyjącego już Kena Robinsona, krytyka tradycyjnego modelu szkół i autora bestsellerowych książek, który już w 2010 r. na konferencji TED mówił o konieczności oświatowej rewolucji. „W przedwczorajszych szkołach wczorajsi nauczyciele przygotowują uczniów do rozwiązywania problemów, jakie przyniesie jutro” – dowodził Robinson. Musimy mieć świadomość, że osoby, które w tym roku przekroczyły szkolne mury, będą aktywne zawodowo do połowy lat 80. XXI w. (!). Tymczasem nasz wzorzec edukacji, zakorzeniony w pruskim modelu szkoły realnej, w którym nauczyciel „transmituje” wiedzę, jakby wciąż uczył posłuszeństwa przyszłych pracowników fabryk (vide „czy mogę wyjść do toalety”, instytucja dzwonka niczym z opowieści o psie Pawłowa etc.), nijak nie przystaje nawet do świata AD 2023. Fakt, że w międzynarodowych badaniach polscy uczniowie wypadają tak dobrze na tle kolegów z innych krajów, w rzeczywistości mówi mniej o nas, a więcej o stanie edukacji w państwach rozwiniętych. Wszyscy mamy problem.
Jeśli spojrzeć na raporty UNESCO, choćby „Learning To Be” z 1972 r. (tzw. raport Faure’a) czy „Learning: The Treasure Within” z 1996 r. (tzw. raport Delorsa), to widać wyraźnie, że funkcjonujące na świecie modele kształcenia od dawna nie odpowiadają wyzwaniom współczesności. Już ponad 50 lat temu eksperci UNESCO pisali o konieczności „de/re-instytucjonalizacji edukacji” i „deskolaryzacji społeczeństwa”. Od tamtego czasu systemy oświaty praktycznie się nie zmieniły. Oczywiście w Polsce obraz zaburza transformacja ustrojowa, ale gdyby wysłać dzisiejszego ucznia do szkoły z lat 70. XX w., w gruncie rzeczy nie zauważyłby wielkiej różnicy: ten sam układ ławek, ta sama tablica, ten sam model lekcji, ten sam dzwonek, ta sama grupa rówieśnicza, ten sam sztywny plan zajęć.
Internet spowodował, że wizje prezentowane w raportach UNESCO z poprzedniego stulecia stały się jeszcze bardziej aktualne. Najpoważniejszą zmianą, jaką w szkołach wywołała rewolucja informacyjna, dotyczy roli samego nauczyciela, ograniczającej się dotąd głównie do przekazywania wiedzy. Nie jest on już tym, który musi „nieść kaganek oświaty”, bo każdy uczeń w kilka sekund jest w stanie na swoim smartfonie zweryfikować wpajane mu informacje. W konsekwencji autorytet nauczyciela, którego jedynym źródłem był monopol na wiedzę o świecie, upadł.
Trudno się dziwić, że środowisko nauczycielskie próbuje bronić swojej pozycji niczym Okopów św. Trójcy, upupiając uczniów w archaicznym sztafażu ławek i dzwonków. Właściwie nic innego mu nie pozostało. Ta walka jest jednak z góry skazana na porażkę. Widać to w społecznym postrzeganiu nauczycieli i coraz niższym zaufaniu do ich zawodu. Kiedy wiosną 2019 r. wybuchł strajk w oświacie, rządzący nie mieli większego problemu, aby przekierować gniew obywateli właśnie na nauczycieli. Nikt nie chciał umierać za ludzi, którzy „mają trzy miesiące wakacji”. Pandemia dołożyła swoje – nauczyciele, często pozostawieni samymi sobie, nie potrafili poradzić sobie ze zdalnym nauczaniem, co jeszcze bardziej podkopało ich autorytet, tym razem już na oczach rodziców. Dlatego nie mam najmniejszych wątpliwości, że minister Czarnek może dziś spacyfikować środowisko nauczycielskie. Doskonale wie, że politycznie niczym by nie ryzykował. Tym bardziej że spora część z nich jest w grupie wiekowej 50+, a zatem wizja wcześniejszej ucieczki na emeryturę może jawić się jako kusząca alternatywa dla strajku o nikłych szansach powodzenia.
Jednocześnie, choćby nie wiadomo jak starał się minister Czarnek, ostatecznie kształt systemu zależy właśnie od nauczycieli, również ich decyzji o odejściu z zawodu. Czy w tej sytuacji istnieje jakakolwiek nadzieja? I tak, i nie. Tak, bo nie da się dłużej utrzymać modelu, w którym rówieśnicy siedzą w jednej klasie, gdzie przez 45 minut nauczyciel wykłada i egzekwuje wiedzę z danego przedmiotu. Tak, bo ten model jest nie tylko nieskuteczny, lecz także szkodliwy dla wszechstronnego rozwoju psychofizycznego naszych dzieci. Im szybciej od niego odejdziemy, tym lepiej. Tak, bo w wielu miejscach rozkwita alternatywna edukacja, która stanowi jakąś zapowiedź wiosny.
Ale nie można zapominać, że rewolucja, która już się dokonuje niezależnie od woli rządzących (nawet jeśli minister Czarnek rozpaczliwie próbuje ją zatrzymać, obniżając dotację dla edukacji domowej), będzie mieć zarówno wygranych, jak i przegranych. Niestety tych drugich może być o wiele więcej, bo choć oświata publiczna znajdzie się w zapaści, to nadal będzie funkcjonować, trochę jak w Miłoszowskim „innego końca świata nie będzie” – grzebiąc możliwości rozwoju setek tysięcy dzieci, zwłaszcza tych z niezamożnych rodzin.
Na szczęście istnieje scenariusz, który daje szansę, że ta zmiana przejdzie łagodniej, bez wykluczenia tak dużej liczby uczniów z grup mniej uprzywilejowanych. Oczywiście nie jest on prosty w realizacji, a do tego wymaga współdziałania wszystkich aktorów polityki edukacyjnej, co na starcie stawia go pod dużym znakiem zapytania. Nie oznacza to jednak, że należy z niego zrezygnować. Zmiana powinna się rozpocząć od nauczycieli – zarówno modelu ich kształcenia, jak i systemu wynagrodzeń. Zdaję sobie sprawę, że Związek Nauczycielstwa Polskiego będzie ją blokować, bo robi to od lat, ale odnoszę wrażenie, że z każdym rokiem ma coraz mniejszą legitymizację w środowisku. A historie takie jak utopienie związkowych pieniędzy w inwestycję w whisky będą ją dalej osłabiać.
Na czym ta zmiana miałaby polegać? Przede wszystkim musimy zredefiniować rolę nauczyciela – z transmisyjnej na relacyjną. Powinien on nie tyle przekazywać wiedzę, ile raczej towarzyszyć dzieciom i młodzieży w procesie uczenia się. Dziś, niestety, wielu uczniom tego brakuje (w klasie 20–30-osobowej jest to praktycznie niewykonalne). W takiej sytuacji nie ma potrzeby ani ścisłego dzielenia programu na przedmioty (a nawet jest szansa na przejście do bardziej zintegrowanego, holistycznego kształcenia), ani na grupy rówieśnicze, co ważne zwłaszcza z perspektywy małych placówek oświatowych. Nie byłoby dużego problemu, gdyby dzieci w wieku 7–9 lat czy 10–12 lat uczyły się w jednej klasie, czego dowodzi choćby doświadczenie tysięcy szkół językowych w Polsce. Co więcej, statystycznie na jednego nauczyciela w Polsce przypada obecnie dziewięciu uczniów. Choć narzekamy na brak kadr oświatowych, współczynnik ten należy do najkorzystniejszych w Europie. Nawet jeśli liczba nauczycieli zmniejszyłaby się o 30 proc., na jednego przypadałoby 12 dzieci, co wciąż sytuowałoby nas w europejskiej średniej, a jednocześnie nie wykluczało zindywidualizowanej pracy z uczniem.
W takim modelu nauczyciel potrzebuje jednak innych kompetencji. Musi być nie tyle wykładowcą, ile raczej dobrze przygotowanym mentorem, zdolnym do zarządzania procesem multidyscyplinarnego kształcenia. Im niższy poziom edukacji, tym ta multidyscyplinarność może być większa. Patrząc na rynkowe stawki dla „menedżerów kapitału ludzkiego”, czyli ludzi pracujących z dorosłymi, jestem przekonany, że wynagrodzenie nauczycieli mentorów powinno być porównywalne, jeśli nie wyższe. To zaś oznaczałoby co najmniej średnią krajową na starcie. Czy nas na to stać? Dziś nie. Obecnie wydajemy na płace nauczycieli niecałe 10 proc. budżetu i – z różnych przyczyn – nie będziemy wydawać więcej. Ale skoro tak, to jesteśmy w stanie zagwarantować wyższe wynagrodzenie nie 580 tys. nauczycielom – jak teraz – lecz 350–400 tys.
Naturalnie pojawia się pytanie, jak przeprowadzić tę zmianę w praktyce. Moja propozycja jest następująca: spośród obecnych nauczycieli wybieramy (np. z pomocą wojewódzkich centrów doskonalenia) tych, którzy są gotowi szybko dostosować się do nowego modelu i na początek dajemy im sporą podwyżkę. Uspokajam – w polskich szkołach pracuje kilkadziesiąt tysięcy świetnych dydaktyków, gotowych do pełnienia funkcji mentora i przeprowadzania eksperymentów edukacyjnych, więc nie powinno być z tym dużego problemu. Mając taki zasób, dla chętnych otwieramy pilotażowo w każdym powiecie (o ile to możliwe) pierwsze klasy w szkołach publicznych, które pójdą nową ścieżką (zarówno na poziomie podstawówki, np. dla trzech grup wiekowych, jak i liceum/technikum).
Równolegle rozpoczynamy szkolenie nauczycieli, którzy chcieliby uzupełnić swoje kwalifikacje i wejść do programu w kolejnych latach, a także zmieniamy model kształcenia na uczelniach pedagogicznych. W efekcie na przestrzeni dekady będziemy w stanie odmienić całą kadrę nauczycielską i upowszechnić ten eksperyment we wszystkich szkołach, w międzyczasie wprowadzając odpowiednie modyfikacje na podstawie wniosków płynących z pilotażu.
Dzięki temu zaczniemy patrzeć na współczesne szkoły jak na centra kulturalno-oświatowe nie tylko dla dzieci, lecz także dla dorosłych (zwłaszcza że edukację zawodową i tak zamierzamy rozbudowywać z pomocą pieniędzy z unijnego Funduszu Odbudowy). Przy szkołach tworzymy centra aktywności seniorów, budujemy partnerstwa z bibliotekami i domami kultury.
Oczywiście rewolucja edukacyjna musi mieć kompleksowy charakter, ale jestem głęboko przekonany, że zmiana roli nauczyciela powinna być jej esencją. Czy to wszystko brzmi utopijnie? Dla wielu pewnie tak. Problem w tym, że prostych rozwiązań już nie ma. Jak ktoś ma lepszy pomysł – świetnie. Chciałbym jednak zapewnić, że już dziś w Polsce znalazłoby się co najmniej kilkadziesiąt miejsc, gdzie można byłoby próbować pilotażowo wdrożyć zaproponowane przeze mnie rozwiązanie. Zresztą wydaje mi się, że to jedyny sensowny sposób wprowadzania zmian. Doświadczenia polityki publicznej w różnych państwach rozwiniętych dowodzą, że odgórne, systemowe reformy zwykle się nie udają i prawie nigdy nie przynoszą spodziewanych rezultatów. A ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje polska szkoła, to kolejna systemowa reforma narzucona przez centralę.
Nie jestem zwolennikiem polityki edukacyjnej prezentowanej przez ministra Czarnka. Tyle że w gruncie rzeczy nie ma ona większego znaczenia wobec skali wyzwań, z którymi przyjdzie nam się tak czy inaczej zmierzyć. Możliwe nawet, że odejście na wcześniejszą emeryturę 100 tys. najstarszych nauczycieli to cena, jaką warto ponieść, by wygospodarować w budżecie pieniądze na wyższe płace dla osób, które pozostaną w zawodzie, by pracować na nowych zasadach.
Najważniejsze na koniec: nie możemy zwlekać z wprowadzaniem zmian. Jeśli nie zaczniemy natychmiast, na zapaść edukacji publicznej będziemy całkowicie nieprzygotowani. Zmiany będą tak czy inaczej nieuniknione, tyle że ich wprowadzanie będzie wtedy znacznie kosztowniejsze. Przede wszystkim dla samych uczniów – zarówno tych obecnych, jak i przyszłych. Myślę, że politycy prędzej czy później kupią taką wizję, zwłaszcza że będzie ona korzystna dla rodziców, którzy biorą udział w wyborach. Wiem za to, że takiej reformy nie wprowadzimy wbrew nauczycielom. Przełamanie tyranii status quo, którego broni środowisko, pozostaje największym wyzwaniem. Trzymam kciuki, aby się udało.
Autor jest doktorem nauk ekonomicznych, adiunktem w Katedrze Stosunków Międzynarodowych UEK i ekspertem Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Reklama
Reklama
Reklama