Edukacja to nie energetyka – nie będzie wielkiego finału w postaci ogólnopolskiego blackoutu. Jakoś połata się plany lekcji, kto może, zabierze dzieci ze szkół publicznych, a społeczeństwo i tak zapłaci 5 proc. PKB.

Marek Raczkowski z okazji ostatnich, przypadających latem, wyborów prezydenckich narysował taką scenkę: Syn: – Tato, dlaczego na wakacjach trzeba głosować? Ojciec: – Ponieważ z wakacji się wraca.
Rysunkowy żart jak ulał pasuje do naszej edukacyjnej sytuacji. Co z tego, że przez chwilę będziemy zajęci urlopem z dziećmi względnie nadgodzinami, kiedy te wyjadą na kolonie, skoro we wrześniu wrócą do szkoły, a my razem z nimi? Zastaniemy tam te same problemy. A może i większe, bo nasza oświata od lat znajduje się na smutnej równi pochyłej. Odchodzą kolejni nauczyciele, wyniki uczniów lecą na łeb na szyję, pogarsza się też ich kondycja psychofizyczna.

Plan? Jaki znowu plan?

Być może najsmutniejsze w całej sytuacji jest to, że właściwie nie ma siły zdolnej się temu przeciwstawić. Rządzące od siedmiu lat Prawo i Sprawiedliwość zanegowało dotychczasowe paradygmaty oświaty, ale nie wymyśliło niczego w ich miejsce. Politycy tego ugrupowania z rezerwą odnosili się np. do wyników międzynarodowego badania umiejętności uczniów PISA, ale nigdy nie usłyszeliśmy od nich, jak właściwie zmierzyć, czy nasze szkoły uczą coraz lepiej. Oświata pod wodzą PiS nie idzie więc w żadnym konkretnym kierunku, a jeśli już, to wyznaczają go słupki sondażowe i osobiste przekonania ministra edukacji. Wyborcy nie lubią gimnazjów? Zlikwidujmy. Mają dobre wspomnienia z przysposobienia obronnego? Wprowadźmy je z powrotem. Uczniowie zdają się za mało prawicowi? Każmy im się uczyć historii i teraźniejszości. Absolwenci nie odnajdują się na rynku pracy? Wrzućmy Biznes i zarządzanie.
Ale i opozycja nie ma planu. Na początku tego roku Jarosław Pytlak, dyrektor szkoły STO na Bemowie, napisał petycję do polityków, by ci dogadali się między sobą i przygotowali jeden program oświatowy. Każdy, kto dojdzie do władzy po obecnej koalicji, byłby zobowiązany do jego realizacji. Nic takiego się jednak nie stało – politycy pokiwali ze zrozumieniem głowami i wrócili do swoich spraw.
Z jedynym większym dokumentem w sprawie edukacji wyszli ostatnio członkowie Polski 2050 Szymona Hołowni. Choć przedstawiony przez nich program „Edukacja dla przyszłości” ma 150 stron, bardziej niż planem naprawy jest on zbiorem pomysłów na to, co można by do szkół dorzucić. I deklaracją ideową. „Taki PiS, tylko à rebours” – ocenił na swoim blogu dyrektor Pytlak.
Na oświatę mogliby wpływać nauczyciele. Jeśli zdecydują się na wspólne działanie, mogą osiągnąć masę krytyczną potrzebną, by coś się zmieniło. Tak było w 2019 r., kiedy przeprowadzili ogólnopolski strajk. Rządzący umiejętnie ich jednak rozegrali, więc stopniowo utracili oni poparcie rodziców, którzy musieli się zajmować dziećmi dłużej niż zwykle. Ale i postulaty strajkowe nie trafiły im do przekonania. Natychmiastowe podwyżki, dymisja minister Anny Zalewskiej, zmiana oceny pracy i ścieżki awansu nauczycieli oraz ogólnie – dosypanie pieniędzy z budżetu. Łatwo było zagrać kartą, że nauczyciele widzą tylko czubek własnego nosa.
Teraz pedagodzy protestują po cichu, po prostu rzucając papierami. Nawet ci najlepsi – ostatnio z pracy w publicznej oświacie zrezygnował Dariusz Martynowicz, Nauczyciel Roku 2021. Wcześniej to samo zrobił Przemysław Staroń, który ten tytuł otrzymał od „Głosu Nauczycielskiego” w roku 2018.

Sami na placu

Na placu boju o lepszą oświatę zostają właściwie sami rodzice i uczniowie. I może właśnie to z ich strony mógłby wyjść impuls do zmian, tak jak kiedyś od Karoliny i Tomasza Elbanowskich. Wzbudzili kontrowersje, owszem, ale zmobilizowali rodziców w całej Polsce do protestu wobec planu umieszczenia w pierwszych klasach sześciolatków. Wymyślony przez nich ruch „Ratuj Maluchy” napsuł wiele krwi Katarzynie Hall, minister edukacji w pierwszym rządzie Donalda Tuska, i w konsekwencji przyczynił się do pogorszenia notowań wyborczych Platformy, pokazując, że „obywatelska” w jej nazwie to puste słowo. A przede wszystkim osiągnął swój cel – dzieci sześcioletnie masowo do szkoły nie poszły.
Dziś taki zryw zdaje się nie do powtórzenia, większość rodziców pozostaje bierna. Przynajmniej na zewnątrz, bo tego, co dzieje się w rodzinach biernością nazwać nie sposób. Kogo stać, posyła dzieci do szkół niepublicznych. W ekstremalnych przypadkach rodzice zabierają dzieci z systemu oświatowego w ogóle. Jak grzyby po deszczu wyrastają w Polsce paraszkoły, które korzystają z furtki umożliwiającej podjęcie przez ucznia edukacji domowej. Dziecko ma w takiej szkółce opiekę przez cały dzień, w jakiejś formie realizuje wymagania podstawy programowej, bierze udział w zabawach z rówieśnikami i zwykle ma jeszcze czas na dodatkowe zainteresowania. Nie ma za to obciążeń, jakie czekają na nie w tradycyjnych placówkach – stopni, klasówek i nawału prac domowych czy konieczności nauki na zmiany. Ile fundacji i stowarzyszeń prowadzi takie instytucje? Nie wiadomo, nikt tego nie liczy.
Rodzice ewakuujący dzieci z systemu wychodzą pewnie z założenia, że łatwiej zadbać tylko o swoje dziecko niż o całą społeczność. Zrozumiałe, bo koniec końców każdemu chodzi o dobro własnej latorośli. Problem jednak w tym, że na dobrej oświacie w perspektywie czasu zyskamy, a na złej stracimy wszyscy. Warto by się więc zastanowić nad losem także tych dzieci, o które rodzice nie zadbają tak dobrze.
Małżeństwo Elbanowskich mogło przekonująco mówić o sześciolatkach, bo mieli dzieci w tym wieku i na podstawie swojego doświadczenia mogli zaproponować zmiany. Zanim wyrośli na anty-systemowych działaczy, byli po prostu przestraszonymi rodzicami. Bali się, że stoły będą zbyt wysokie, toalety niedostosowane, że zabraknie obiadów i bezpiecznych placów zabaw. Kiedy o swoich obawach zaczęli mówić głośno, okazało się, że podobne ma wielu innych rodziców. Zadziałał efekt kuli śnieżnej.

Nie wystarczy widzieć

Czego dziś boją się rodzice? Widzą – zwłaszcza po zdalnym nauczaniu w pandemii – że dzieci mają coraz większe problemy ze zdrowiem psychicznym. Że mają braki w relacjach społecznych i głód spotkań na żywo, nie online. Że dzieci potrzebują ruchu, że tyją. Wiedzą też, że uniwersyteckie wykształcenie w wielu przypadkach nie sprawdza się jako droga kariery. Już te obserwacje pozwoliłyby na ułożenie planu zmian w szkolnictwie!
Rodzice mogliby zawalczyć oto, by polska szkoła naprawdę, a nie tylko w deklaracjach, poszła w skandynawską stronę: by znalazła równowagę między twardą nauką a ruchem (dlaczego domyślnym miejscem spędzania przerw jest korytarz, a nie boisko? – tego naprawdę nie jestem wstanie zrozumieć). By nie przeciążać uczniów zadaniami domowymi, które wyrywają im czas potrzebny na odpoczynek i rozwój także poza szkołą. By nauczyciele byli zmotywowani i kompetentni, nastawieni na wsparcie młodego człowieka, anie na jego drobiazgowe rozliczanie. By w szkole był czas na indywidualną pracę z uczniem – zarówno tym zdolnym, jak i takim, który potrzebuje więcej uwagi, by zrozumieć podstawowe zagadnienia.
Rodzice jako jedyni mogliby też stanąć w obronie szkolnictwa zawodowego, które od dekad traktowane jest po macoszemu. Tylko oni tak naprawdę mogą zrozumieć, że młody człowiek niekoniecznie powinien iść na byle jakie studia – w wielu przypadkach o wiele więcej pożytku przyniesie mu rozpoczęcie pracy w konkretnym zawodzie. Rodzice mogliby się więc domagać reform w swoich lokalnych szkołach zawodowych. Niewątpliwie potrzebujemy dziś o wiele więcej opiekunów medycznych, stolarzy czy robotników budowlanych niż socjologów z licencjatem słabej szkoły wyższej.
Rodzice mogliby postawić postulaty i wymagać od polityków, by przedstawili plan ich realizacji. Albo chociaż zażądać uwolnienia edukacji, np. w postaci bonu szkolnego. Na każdego ucznia przypadałaby wyznaczona przez rząd pula pieniędzy do wydania w dowolnej instytucji edukacyjnej, a na koniec danego szczebla edukacji obowiązkowe egzaminy państwowe. W ten sposób inicjatywy, za które dziś rodzice płacą z własnych pieniędzy, byłyby przynajmniej dofinansowane.
Jeśli sami rodzice się nie zmobilizują, to co roku będą czytać w gazetach smutne opinie o oświacie. Edukacja to nie energetyka – nie będzie wielkiego finału w postaci ogólnopolskiego blackoutu. Niektóre placówki zostaną zamknięte, w innych nauka będzie szła na trzy zmiany, jeszcze gdzie indziej po prostu zabraknie nauczycieli, ale na podstawie specjalnych przepisów kuratoria pozwolą zatrudniać studentów i jakoś domknie się grafik. Szczęściarze trafią na ponadprzeciętnych dyrektorów i nauczycieli, którzy sprawią, że to doświadczenie będzie znośne. Kto będzie miał siły i środki, ułoży natomiast dziecku edukację tak, jak będzie chciał – z pominięciem oficjalnych kanałów. Tylko po co wtedy wydawać na szkolnictwo 5proc. PKB?
G. OSIECKI T. ŻÓŁCIAK