Teraz należałoby się skoncentrować na tym, jak na nowo budować grupy w klasach, jak z ikonek na ekranie odtworzyć społeczność. Szybkie nadrabianie zaległości w materiale to kwestia drugoplanowa. Z Igą Kazimierczyk rozmawia Paulina Nowosielska

Według danych UNESCO polscy uczniowie znaleźli się w europejskiej czołówce dzieci, które najdłużej uczą się w domach. Więcej godzin na zdalnych lekcjach mieli tylko uczniowie z Macedonii, Bośni i Hercegowiny, Słowacji i Łotwy.
Dobrze jest być wysoko w rankingach, ale chyba nie tym razem. W raporcie UNESCO jest też mowa o tym, że łącznie ze studentami na naukę zdalną przeszło u nas ponad 7,5 mln osób. Bardziej niż sama statystyka niepokoi to, że zamykanie, otwieranie, kolejne zamykanie oraz przesuwanie decyzji o otwarciu szkół i przedszkoli to efekt działań spontanicznych, a nie element strategii. Wpisuje się to w dwugłos, jakim ostatnio komunikują się z narodem szefowie kluczowych resortów, czyli ministrowie zdrowia i edukacji. Pierwszy mówi, że w wakacje jest nadzieja na stopniowy powrót do normalności i że we wrześniu uczniowie mają szansę wrócić do klas. Drugi trzyma się terminu kwietniowego, mówiąc o powrocie młodszych uczniów podstawówek do nauczania stacjonarnego. Tak różne przekazy w odstępie kilku dni powodują dezorientację w głowach nauczycieli, ale i rodziców, z których gros od blisko roku pełni obowiązki nauczyciela wspomagającego.
Mamy więc dyskusję o terminach. Tylko czy można tak po prostu przesiąść się sprzed monitora do szkolnej ławki?
Kwestia terminu jest drugorzędna. Na pierwszym planie powinno być to, jak przygotować dzieci, a także nauczycieli. Owszem, Ministerstwo Edukacji i Nauki opracowało plan bezpiecznego powrotu do szkół, ale to za mało. Resort koncentruje się na odrabianiu zaległości w edukacji. Na początek jedna godzina tygodniowo dla każdej klasy z zakresu, jaki wskaże dyrektor. Na ten cel przeznaczono 187 mln zł. I to pomysł na pierwsze 10 tygodni. Potem, po konsultacjach z rodzicami i dyrekcją, liczba godzin ma rosnąć, docelowo do trzech w tygodniu.
To zły pomysł? Wszyscy wiemy, że zaległości są. Są też nierówności, jakie pojawiły się między poszczególnymi uczniami.
Resort działa tak, jakbyśmy mieli raptem kilkutygodniową przerwę. Ot, wydłużone wakacje. Tymczasem zmieniła się przede wszystkim odporność psychiczna całego szkolnego środowiska: dzieci, nauczycieli, rodziców. Zmienił się styl funkcjonowania, nauki, indywidualny zasób emocjonalny. Co więcej, każda grupa uczniów ma inne doświadczenia i wynikające z nich teraz wyzwania. Mamy pierwszo- i drugoklasistów z podstawówek, którzy nie zaznali normalnej szkoły i których zaległości w programie powodują niekiedy, że naukę powinni zaczynać od zera. Mamy czwartoklasistów, którzy po nauczaniu wczesnoszkolnym zostali rzuceni na głęboką wodę. Są ósmoklasiści i maturzyści, którzy mierzą się z egzaminami. Wyniki tych próbnych wskazują, że nie sposób ich dobrze przygotować zdalnie. Są uczniowie pierwszych klas szkół średnich, którzy weszli w nowe środowisko i nie zdążyli poznać nauczycieli, o kolegach i koleżankach z klasy nie wspominając. Co z kolei musi rzutować na szkolne relacje, życie społeczne. Nie można ich teraz wrzucić do jednego worka i powiedzieć: nadrabiamy zaległości.
Pani odpuściłaby już ten rok szkolny? A może, gdyby pandemia nieco ustąpiła, lepiej wrócić na kilka ostatnich tygodni?
Jestem za tym, by wracać, ale bezpiecznie, do środowiska zaprojektowanego z troską o odbudowanie poczucia bezpieczeństwa dzieci i nauczycieli. To nie może przypominać powrotu do przerwanego filmu, kiedy wciskamy przycisk „play”. Wszystkie dostępne badania mówią, że uczniowie coś przeżyli. I nie chodzi tylko o dzieci, które w początkowej fali pandemii gubiły się systemowi edukacji, bo nie było z nimi kontaktu. Z badań Fundacji Szkoła z Klasą wynika, że 75 proc. nauczycieli chce uczniom pomóc, ale albo brakuje im czasu, albo narzędzi. Owszem, minister Czarnek zapewnia, że zorganizuje zajęcia wyrównawcze dla chętnych uczniów z podstawy programowej i poszczególnych przedmiotów. Ale teraz należałoby się skoncentrować na tym, jak na nowo budować grupy w klasach, jak z ikonek na ekranie odtworzyć społeczność. Szybkie nadrabianie zaległości w materiale to kwestia drugoplanowa.
Co to znaczy, że nauczycielom brakuje narzędzi, skoro w ten zawód powinna wpisana być umiejętność rozmowy z uczniami?
Badania Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę, a także prof. Jacka Pyżalskiego, pedagoga z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, pokazują, jak ważne w nauczaniu są relacje między uczniami, a także na linii uczeń – nauczyciel. Wszędzie jest mowa o potrzebie budowania poczucia bezpieczeństwa, opieki, a nie dodatkowych lekcji z polskiego czy matematyki. Faktycznie, ministerstwo zauważyło problem poprawy komfortu uczniów, ale w ramach tego zaproponowało 10 tys. godzin szkoleń dla nauczycieli i 100 tys. konsultacji dla uczniów. A przypomnijmy: mamy blisko 4,6 mln uczniów w ok. 22 tys. szkół. Co więcej, kolejne badania pokazują, że nauczyciele nisko oceniają jakość oferowanych im dotychczas szkoleń. Mówią, że są teoretyczne, przegadane, bez związku z praktyką.
A co powinno w nich być?
Na pytanie, jakiego nauczyciela cenią najbardziej, dzieci i młodzież często odpowiadają: fajnego. Takiego, który potrafi wysłuchać, który nie przemawia, tylko rozmawia. To ważne, bo w łańcuchu pomocy dla uczniów w kryzysowej sytuacji kluczowi są właśnie wychowawca i inni nauczyciele. Ci, którzy wyłapią niepokojące sygnały i zareagują. Ale żeby reagować, trzeba mieć własne zasoby emocjonalne. I tu dochodzimy do sedna. Zwykle mówi się o technicznych aspektach tego zawodu, jak realizacja materiału, a ostatnio – poznanie nowych kanałów komunikacji. Znacznie mniej o warstwie emocjonalnej. Tymczasem nauczyciel ma na co dzień do czynienia z grupą 25 żywych istot, z których każda reaguje inaczej i każda jest chodzącym wyzwaniem. Dlatego teraz na ten zawód należałoby spojrzeć również jak na psychologa, który ma obowiązek korzystania z superwizji, czyli pracy z innym specjalistą, by spojrzeć na swoje działania z dystansu, wyłapać błędy. Tego nie ma. Nauczyciele zostali pozostawieni sami sobie. Widzę poważne ryzyko, że część się załamie lub postanowi odejść z zawodu. Oni, podobnie jak uczniowie, ostatnie miesiące spali w pracy i pracowali w domu.
O uczniach mówiono, że o ile na początku chcieli wracać do szkoły, teraz nie ma już w nich tego entuzjazmu. Z nauczycielami jest podobnie?
Badania pokazały, że jedyne faktyczne wsparcie, jakie otrzymują nauczyciele, płynie od innych nauczycieli. Uczniom trudniej o taką grupę wsparcia. Mamy więc ucieczkę w samotność. Ale niepokojące jest również to, że w obecnej sytuacji uczniowie dostrzegają pozytywy. Poza tym, że można spać dłużej, jest też brak szkolnego stresu, traumy związanej z odpowiadaniem przy tablicy czy innym publicznym wystąpieniem. Sama prowadzę teraz badania na temat nudy szkolnej. Przyjęłam założenie, że dzieci pewnie stęskniły się za klasą, murami. Ale się myliłam. Spora część badanych nie tęskni, stan zdalnej edukacji jest dla nich stabilny, przewidywalny, bezpieczny.
To, jak rozumiem, potężny zarzut wobec tzw. normalnej szkoły sprzed pandemii?
Tak, bo gdyby szkoła była fajna – tak jak fajni nauczyciele – to mocniej by się za nią tęskniło. To może slogan, ale jeśli w klasie istniały relacje przed pandemią, to jest szansa, że przetrwały próbę czasu. Bo prawdziwa relacja jest odporna na szkło komputera. Jeśli jednak jej nie było, to nie ma co narzekać na to, że podczas zdalnego nauczania nie było sposobu, by ją stworzyć. W tym sensie pandemia obnażyła problemy szkoły, kompetencje nauczycieli w zakresie komunikacji i budowania więzi. Jeśli dzieciom jedynie oznajmiało się zamiast słuchać, co mają do powiedzenia, to nagle nie wyczarujemy Stowarzyszenia Umarłych Poetów. I znów, gdyby wsłuchiwać się w komunikaty płynące z resortu edukacji, można odnieść wrażenie, że większym problemem jest otyłość, zwłaszcza wśród dziewczynek, który ma rozwiązać większa liczba godzin SKS po powrocie do stacjonarnych zajęć. No i może jeszcze problemy ze wzrokiem.
Ale też musi pani przyznać, nie ma sprawdzonej recepty na to, jak działać. MEiN szuka rozwiązań, nie mając puntu odniesienia w przeszłości. Są też oddolne inicjatywy. Liceum mojego syna organizuje dla rodziców zajęcia prowadzone przez studentów UW, którzy mówią, czym jest prokrastynacja i jak z nią walczyć, jakie są skuteczne metody nauki, jak zarządzać swoim czasem.
Fakt, dużo zależy dziś od strategii przyjmowanej przez samą szkołę. Weźmy kamerki. Gros nauczycieli ma żal do uczniów, że ich nie włączają, niektórzy próbują to wymuszać. I efekt jest taki, że im mocniej cisną, tym bardziej dzieci obchodzą te nakazy. Zaklejając oko kamerki warstwami taśmy klejącej albo ustawiając jej oko tak, że widać czubek głowy lub brodę. Myślę, że do części nauczycieli musi dotrzeć, że samo włączenie kamerki nie spowoduje, że nagle uda im się nawiązać z klasą więź. Dla nas, dorosłych, wystarczy proste ćwiczenie wyobraźni. Załóżmy, że to nas dotyczy: kto jest przygotowany, by występować na scenie kilka godzin dziennie? Bo, proszę pamiętać, na ekranie twarz jest widoczna, tak jak nigdy w rzeczywistości. Ze wszystkimi szczegółami makijażu, najdrobniejszymi grymasami.
Co więc powinni teraz robić nauczyciele, aby przygotować się do wielkiego powrotu?
Łapać życie, które dzieje się na zdalnych lekcjach. W swoich badaniach pytam uczniów, co robią podczas zajęć.
To proste: grają.
Też tak myślałam, ale okazuje się, że najczęściej pada odpowiedź: „gadamy”. Na wszystkich możliwych komunikatorach. Rozmawiają również o tym, co na lekcji. Pokazują sobie notatki, nagminnie piszą razem sprawdziany. Generalnie – kwitnie kooperatywa.
To źle?
Wiem, że dla nauczycieli to problem. Przyrównują to do ściągania na tradycyjnych lekcjach. Ale skoro mówimy o braku relacji między młodzieżą, to taka współpraca jest prędzej dowodem, że nie jest tak źle. I dziś zadaniem nauczyciela jest umiejętnie to wykorzystać, a nie pomstować, że nie ma jak wystawić miarodajnej oceny. Zamiast szukać pomysłów na integrację w stylu: „a teraz powiedzcie coś o sobie do kamery”, trzeba przyjąć, że równolegle do lekcji toczą się spotkania w podgrupach. Tym bardziej że z moich rozmów z uczniami wynika, iż gros szkół w ostatnich miesiącach w ogóle zrezygnowało z prowadzenia z uczniami projektów czy realizowania prac zbiorowych. To jeszcze było na początku szkolnego lockdownu, jednak ostatecznie zwyciężyła pogoń za zrealizowaniem materiału. Szczególnie że, poza doraźną zmianą na potrzeby tegorocznych egzaminów ósmoklasisty i maturą, nie wiadomo, co w kwestii podstawy czeka kolejne roczniki.
Może dlatego, że nikt nie wie do końca, jak się potoczy pandemia.
Przeglądałam niedawno stronę internetową odpowiednika resortu edukacji w Wielkiej Brytanii. Tam plan powrotu jest rozpisany na etapy, nawet na roczniki. Stawia się akcent na wspólne zajęcia fizyczne, plastyczne, wyrażanie siebie poprzez taniec i sztukę. Jest mowa o wsparciu dla nauczycieli i finansowaniu dla szkół, jednak przez pryzmat lokalnych, indywidualnych potrzeb. To w dużej mierze jest w duchu rekomendacji ONZ z sierpnia 2020 r., gdzie podkreśla się, że powrót nie może być prostym synonimem przekręcenia klucza w zamku i powiedzenia: „wchodźcie”.
Niektórzy dyrektorzy mówią wprost, że trzeba zastanowić się nad powtórzeniem roku szkolnego. Ze względu m.in. na wyniki próbnych matur. Nawet w najlepszych warszawskich liceach słyszymy, że są klasy, gdzie połowa uczniów nie zdała polskiego.
Tak, to jest dramatyczny apel. Rodzi wiele niewiadomych. Bo czy powtarzać mają wszyscy, czy tylko niektóre klasy? Czy powinna to być decyzja odgórna, czy dyrektora, kuratora? I w oparciu na jakich wskaźnikach? Ten apel świadczy o jednym – podstawy programowej nie da się zrealizować w pandemii. Tym bardziej niezrozumiały jest upór resortu edukacji w sprawie braku zmian w treściach podstaw programowych, co nie byłoby trudną sprawą. To zmieniamy w tej klasie, to w następnej i na podstawie całości zmian redagowane byłyby arkusze egzaminacyjne.
Jaka w tym zamieszaniu jest rola rodziców?
To grupa przemilczana. Zmęczona, sfrustrowana. Nie chodzi tylko o rodziców najmłodszych uczniów, ale i tych ze specyficznym wymaganiami, którzy nie są wysokofunkcjonujący. Nie można oczekiwać od takich rodziców, by mieli kompetencje i możliwości wcielania się w role edukatorów domowych. Jednym brakuje wiedzy, innym umiejętności jej przekazywania, kolejnym czasu. Dla nich nie ma systemowej pomocy. Zostaje pomstowanie na sytuację w mediach społecznościowych.
A co z tymi, którzy dają radę? Może pojawić się niechęć przed wpychaniem dzieci na nowo w stare tryby?
Spodziewam się dalszej rosnącej popularności edukacji alternatywnej ze szkołami demokratycznymi na czele, które już teraz dobrze się rozwijają. Kładzie się w nich nacisk na relacje rówieśnicze, rozwój dziecięcej śmiałości. Władzę sprawuje tam nie tylko grono pedagogiczne i dyrektor, ale cała szkolna społeczność, wraz z uczniami. Do tego stopnia, że ci ostatni współdecydują o tym, czego i jak się uczyć, a nauczyciele wspierają ich w tych wyborach i inspirują do poszukiwań w świecie nauki. Dlatego bez względu na to, kiedy wrócimy do szkół, będzie się to wiązało z licznymi indywidualnymi decyzjami.
Niepokojące jest to, że w obecnej sytuacji uczniowie dostrzegają pozytywy. Poza tym, że można spać dłużej, jest też brak szkolnego stresu, traumy związanej z odpowiadaniem przy tablicy czy innym publicznym wystąpieniem.
Iga Kaziemierczyk doktor nauk pedagogicznych, prezeska Fundacji „Przestrzeń dla edukacji”, prowadzi zajęcia na Wydziale Pedagogicznym UW / Materiały prasowe