Wśród poglądów, których prawdziwości się nie dyskutuje, jest i ten, że czym więcej wykształconych, tym lepiej. Oczywista oczywistość, jak mawiał klasyk.
Taki wykształcony człowiek posiada szeroką wiedzę, więcej rozumie i nie da sobie wciskać głupot. Używając synonimów: jest światły, mądry, oczytany i inteligentny. Kraje robią co mogą, by wykształconych było jak najwięcej, a Unia ma nawet odpowiednią strategię, która zakłada, że przeciętnie 40 procent jej obywateli będzie miało wyższe wykształcenie. I, jak rzadko, nawet udaje się ją realizować. Także u nas, gdzie według najnowszych danych wyższe wykształcenie ma 39 procent Polaków w wieku 30–34 lat. To więcej, niż średnia unijna.
Mnie jednak coś się nie zgadza. Niby jesteśmy tacy świetnie wykształceni, a pracodawcy wciąż lamentują nad absolwentami, co ich dostają w swoje ręce, że nic nie umieją. Ci sami absolwenci lamentują nad pracodawcami, że nie wiedzą, czego chcą, a wszyscy wspólnie lamentują nad rządem, że nie robi w ich sprawie tego, co powinien. Świetnie wykształcona młodzież głosuje nogami i wybiera emigrację, a jej młodsi bracia i siostry, niepomni ich losów, robią to samo co oni. Jak to wszystko złożyć w całość? Mnie się nie klei. Albo to wykształcenie nie przynosi takich profitów, albo nie jest takie, jak być powinno. Mnie, przyznam, bliżej do tej drugiej odpowiedzi. Dobre wykształcenie czyni cuda, ale słabe czyni trudności. Wmówiliśmy sobie, że nieważne jak, ważne, żeby jak najwięcej. Problem w tym, że w tym przypadku ilość nie przechodzi w jakość. Dlatego mnie wcale tak te wysokie procenty nie cieszą. Jak mówił w piątkowym wywiadzie dla DGP Marek Belka, prezes NBP, „zawsze mieliśmy być najlepsi na świecie. A moim zdaniem nam by wystarczyło, byśmy byli coraz lepsi. A nie zawsze najlepsi”.