Amerykanie nie wierzą, że szkoły są w stanie dobrze wykształcić ich dzieci. Zakasują więc rękawy i zamieniają się w domowych nauczycieli.
Moja rodzina to sowy: późno chodzimy spać, a rano walczymy o każdą minutę błogości. Każdy poranek to gorączkowa bieganina, by nie spóźnić się do szkoły. Przy śniadaniu córki przypominają sobie o nieodrobionych lekcjach lub że właśnie tego dnia miały przynieść do klasy skamielinę. Na jej poszukiwania był tydzień. A może nawet miesiąc? W takich momentach nerwy puszczają.
Chris Oldenburg nie ma powodu, by nie lubić poranków. Gdy ja mozolnie przedzieram się przez poranne korki, w jej domu w Minnesocie ekspres powoli zaparza kawę, ona smaży naleśniki i czeka, które z trójki dzieci pierwsze zjawi się w kuchni zwabione słodkim zapachem. Po śniadaniu, wciąż w piżamie, najstarszy syn Connor powróci na kanapę, by pisać charakterystykę Meduzy, a Chris skończy czytać dwójce młodszych dzieci grecką mitologię. Oldenburgowie to homeschoolerzy. Takich jak oni są dziś w Ameryce rzesze – statystyki mówią już o 3 mln rodzin, które same kształcą własne dzieci. To astronomiczny wzrost w porównaniu z 1970 r., w którym liczbę homeschoolerów szacowano na 15 tys.
Dlaczego amerykańskie matki, bo to one zazwyczaj stają się domowymi nauczycielkami, rezygnują z pracy bądź mocno ją ograniczają, decydując się na to niestandardowe rozwiązanie? W ubiegłym wieku odpowiedź była prosta. Ten typ edukacji wybierały rodziny religijne, które nie chciały dopuścić do tego, by ich dzieci miały styczność z wiedzą o antykoncepcji i edukacją seksualną, które wówczas wprowadzono do szkół publicznych. Dziś jest zupełnie inaczej – homeschooling przestał być przede wszystkim wyborem osób wierzących, a stał się tych, które uważają, że wykształcą dziecko lepiej niż szkoła. Mają mocny argument, bo jakość edukacji w USA (poza drogimi szkołami prywatnymi) pozostawia wiele do życzenia. W międzynarodowych testach matematycznych PISA w 2009 r. amerykańscy uczniowie nie osiągnęli nawet średniej dla 65 krajów uczestniczących w badaniu. Najnowszy test z 2013 r. potwierdził, że nauki ścisłe wciąż w Ameryce, mówiąc kolokwialnie, leżą.
A dzieci nauczane w domach? Błyszczą na tle rówieśników jak najjaśniejsze gwiazdy. Plasują się w górnych 10–20 proc. piramidy z wynikami uczniów szkół publicznych – wynika ze statystyk zamieszczanych w każdym poradniku dla homeschoolerów. Prasę regularnie obiegają artykuły o dzieciach domowych nauczycieli kroczących drogą sławy oraz sukcesu. To Christopher Paolini, który w wieku 16 lat napisał bestseller „Eragon”, to geniusz komputerowy Erik Demaine, który w wieku 20 lat został najmłodszym profesorem słynnego MIT, to Dakota i Elle Fanning oraz Abigail Breslin, młodziutkie, lecz już światowe gwiazdy ekranu. Wreszcie domowe nauczanie stało się w Ameryce modne. Tak jak nosimy zygzaki od Missoniego, jak ćwiczymy jogę śmiechu, tak homeschoolingujemy. „Oto najnowsze przykazanie w temacie nowoczesnego macierzyństwa: rzućcie pracę i spędzajcie dnie na czytaniu dziecku «Oliwera Twista»” – napisał Andrew O’Hehir, publicysta witryny Salon.com i ojciec bliźniąt edukowanych przez żonę Leslie.
Domowych nauczycieli wspierają legiony ekspertów od wychowania, przekonujących, że edukacja szkolna zaczynająca się dziś właściwie już w przedszkolu, jest dla dziecka niewskazana. Hamuje rozwój jego osobowości, przedwcześnie odbierając mu możliwości poznawania świata we własnym tempie i na własny sposób. Wspierają ich też celebryci. – Wolę, żeby zamiast ziewać w klasie, dzieci poszły do muzeum, pograły na gitarze lub przeczytały książkę, którą sobie same wybrały – opowiada w wywiadach aktorka Angelina Jolie. Jej dzieci uczą się w wirtualnej szkole znanej jako Lycee Program.
Jak w filmie drogi
Jak się zabrać do domowego nauczania? – zapyta każdy z was. Wymagania wobec homeschoolerów są minimalne. – Przed początkiem roku szkolnego należy poinformować szkołę o swojej decyzji, zaś na koniec roku przesłać informację o tym, że dziecko uczyło się wymaganą przez dany stan liczbę dni. I to wszystko – mówi David Albert z Waszyngtonu, który wykształcił dwie córki, autor poradników o rodzicielstwie. Ale zaraz uzupełnia: kilka stanów, np. Nowy Jork i Utah, wysyłają do homeschoolerów listę obowiązkowych przedmiotów, zaś połowa stanów wymaga, by raz w roku sprawdzać wiedzę dziecka za pomocą testu.
Tylko połowa? Państwo nie ma pojęcia, czego się uczą i co umieją dzieci w 1,5 mln rodzin homeschoolerów? – Można to tak ująć, mamy wiele swobody – śmieje się David Albert i dodaje, że wyniki testów niczego nie zmieniają. Nikt nie może zmusić rodziców, by przerwali domowe nauczanie, nawet jeżeli co rok ich pociecha będzie oblewała testy. W rodzinnym stanie Albertów, Waszyngtonie, testy obowiązują, ale koperty z wynikami nigdy nie były w ich domu nawet otworzone.
Chris Oldenburg koperty otwiera, czasami stawia też dzieciom oceny. – Chcę wiedzieć, jakie efekty przynosi moja praca. W każdym homeschoolerze jest niepokój, czy jego dzieci na pewno się uczą – tłumaczy. – Jakie testy? Jakie oceny? – dziwi się Margie Lundy, matka 10-letniego Matta i 13-letnich bliźniąt Lizzy i Josha. – Doskonale wiem, co umieją, przecież uczę się razem z nimi. Poza tym na Florydzie, gdzie jesteśmy zameldowani, nie wymaga się od dzieci homeschoolerów zdawania jakichkolwiek testów – podkreśla.
Lundowie to homeschoolerzy, którzy ideę domowej edukacji pchnęli o krok dalej. W maju 2010 r. sprzedali dom w Ohio, nabyli wygodny kamper i przeistoczyli się w roadschoolerów. Od nauki w domu jeszcze lepsza jest nauka w drodze: przez bezpośredni kontakt z naturą, śladami przeszłości, cudami techniki i cywilizacji. Margie opowiada, że dzieci zapałały miłością do historii po odwiedzinach Jamestown, osady pierwszych kolonistów. Serię książek „Domek na prerii” połknęły po tym, jak wykąpały się w prawdziwym Śliwkowym Strumieniu opisywanym przez Laurę Ingalls. Geologia nie ma przed nimi tajemnic – odwiedziły kilkadziesiąt parków narodowych w ponad połowie stanów. Zaś fizyki, chemii i zaradności życiowej uczą się, pomagając tacie w naprawach kampera.
Jednak najbardziej ekstremalną odmianą homeschoolingu jest unschooling – jego zwolennicy uważają, że dziecko z natury wyposażone jest w zdolności do uczenia się poprzez samodzielną obserwację i nie należy mu w tym procesie przeszkadzać. Wśród unschoolerów przeważają rodzice dzieci młodszych lub w wieku licealnym. Kilka lat temu znana stała się historia Davida Gilmoura, kanadyjskiego krytyka filmowego, który pozwolił 16-letniemu wówczas synowi rzucić szkołę, pod warunkiem, że chłopak będzie się uczył, oglądając filmy. Kilka razy w tygodniu zasiadali więc razem przed ekranem, a potem dyskutowali. Jesse Gilmour jest dziś studentem Uniwersytetu Toronto, a o swoim unschoolingu napisał z ojcem książkę „The Film Club”. Uważa, że były to najbardziej „edukacyjne” lata jego szkolnego życia.
Każdy się nadaje
Nie ma też obaw, że człowiek może się na homeschoolera nie nadawać. W USA państwo cię nie powstrzyma, najwyżej brak dobrych chęci. Gdy w 2008 r. sąd w Kalifornii orzekł, że domowymi nauczycielami mogą być wyłącznie osoby po studiach pedagogicznych, rozjuszeni rodzice ruszyli do stolicy stanu w Sakramento prowadzeni przez samego Chucka Norrisa.
Najsłynniejszy strażnik Teksasu jest ojcem 12-letnich bliźniaczek oraz homeschoolerem. Z pobudek politycznych. Jako konserwatysta Norris uważa instytucję szkoły za narzędzie niebezpiecznej liberalnej indoktrynacji. „To nie przypadek, że Stalin zabronił domowego nauczania w 1919 r., Hitler – w 1938 r., a komunistyczne Chiny – w 1949 r. Odebranie przez państwo rodzicom prawa do nauczania dzieci jest wbrew amerykańskiego duchowi, nawet wbrew człowieczeństwu” – pisał w felietonach publikowanych w kalifornijskiej prasie. Po zmasowanej akcji protestu sąd zmienił decyzję.
Słowa Chucka Norrisa świetnie wyjaśniają, dlaczego domowe nauczanie jest tak popularne w USA. W Amerykanach tkwi silniejsze niż gdziekolwiek indziej na świecie libertariańskie przekonanie, że człowiek jest kowalem własnego losu i nikt nie ma prawa mu mówić, jak ma żyć, a już najmniej państwo. Nie jest to może najmocniejszy argument, lecz homeschoolerzy przypominają, że większość amerykańskich bohaterów narodowych, w tym Benjamin Franklin, była kształcona w domu. Podkreślają także, że szkoły powszechne (od zawsze zarządzane przez władze lokalne, nigdy federalne) pojawiły się w USA dopiero pod koniec XIX w. i miały służyć nie zrealizowaniu idei masowego dostępu do nauki, lecz amerykanizacji przybywających masowo imigrantów. Federalny Departament Edukacji, zajmujący się m.in. standardami w nauczaniu powszechnym, działa w USA dopiero od 1980 r.
Po wpadce w Kalifornii w żadnym innym stanie nie pojawiły się inicjatywy zmierzające do nałożenia ograniczeń na domowych nauczycieli. Obowiązująca ludowa mądrość, która przyciąga rodziców do homeschoolingu, brzmi: „Efekty nie zależą od twojej własnej inteligencji ani zasobu wiedzy, lecz od tego, jakim jesteś menedżerem”. W gotowych programach nauczania, rozpisanych lekcja po lekcji, można przebierać i wybierać. Dyrekcje wirtualnych szkół, których liczba lawinowo rośnie, zapewniają, że ich uczniowie dostają nawet własnego nauczyciela, który się z nim komunikuje przez internet i zajmuje kontrolą ich postępów. Rodzice w tym czasie...
– Na pewno nie odpoczywają, nawet jeśli mają dziecko w wirtualnej szkole – obrusza się Chris Oldenburg. – Homeschooling to ciężka praca i kłamie ten, kto twierdzi, że jest inaczej. Przecież jest się z dziećmi przez całą dobę, prowadzi się normalne życie, czasem nawet pracuje. Trzeba się nauczyć wykonywać wiele zajęć w tym samym czasie: przygotowuje się obiad, a jednocześnie objaśnia lekcję z chemii. Do tego żyje się w nieustannym rozgardiaszu, bo życie i dom ustawione są pod szkołę.
Rzut oka na kalendarz Oldenburgów i widać, że choć są domowymi nauczycielami, to dom nie jest miejscem, w którym przebywają najwięcej. Poniedziałki spędzają w edukacyjnej wspólnocie – założyło ją kilkanaście rodzin, żeby się wspierać i prowadzić zajęcia w grupach. Chris naucza tam historii teatru i prowadzi próby do wodewilu. Poza tym: codzienny wyjazd na treningi footballu i baseballu, bo chłopcy od lat grają w drużynach szkoły publicznej. Kilka razy w tygodniu lekcje gry na instrumentach, zajęcia w bibliotece i curling – rodzinna tradycja. Jak często się da, także wycieczki w ciekawe miejsca i spotkania z innymi homeschoolerami.
Chris popędziła z synami na mecz, ja zostaję z kolejnym pytaniem: jak dzieci kształcone w domach dostają się na studia bez świadectw i ocen? – Tak samo jak wszyscy – mówi Lee Binz, właścicielka witryny TheHomeScholar.com i autorka webinariów (internetowych poradników) na temat edukacji nastolatków. Kilka lat temu jej synowie dostali się na uniwersytety – obu uczyła sama aż do matury. Homeschooling, wyjaśnia, stał się na tyle uznanym wariantem kształcenia, że coraz więcej uczelni honoruje „świadectwa” podpisane przez rodziców. O przyjęciu decydują też wyniki uzyskane w standaryzowanych testach SAT (Scholastic Achievement Test) lub ACT (American College Testing) wymaganych od każdego kandydata na studia. Przydaje się, choć nie jest wymagane, homeschoolingowe portfolio. – To teczka, w której znajdzie się szczegółowy opis materiału przerobionego w ramach poszczególnych przedmiotów, lista podręczników i pomocy, z których dziecko korzystało, oraz oświadczenie, według jakich kryteriów ocenialiśmy jego prace – tłumaczy Binz. Jeżeli rodzinie zależy na stypendium, warto postarać się o rekomendacje osób związanych z edukacją (może być dyrektor liceum) i kilka zaliczonych kursów w community college – odpowiedniku polskiej szkoły policealnej. – Nie gryzłam z nerwów paznokci, gdy moi synowie przystępowali do egzaminów, bo to ja sama ich do nich przygotowywałam – podkreśla z dumą Binz.
Na studia bez problemu dostał się też Lennon Aldort, syn Naomi Aldort, unschoolerki i autorki bestsellerowego poradnika o wychowaniu „Raising Our Children, Raising ourselves”. Lennon ma dziś 23 lata, jest pianistą oraz kompozytorem, niedawno odebrał dyplom ukończenia wydziału muzycznego na Uniwersytecie Waszyngtonu w Seattle. Jego starszy brat Yonatan został socjologiem. Mnie interesuje, jak dorosłe już dzieci unschoolerki odnajdują się w świecie? Lennon nie wierzy, że o to pytam. Mówi, że widać nasłuchałam się komunałów o tym, że jeśli dziecko nie przebywa w szkole z rówieśnikami, wyrasta na samotnika i dzikusa. – Dzieci homeschoolerów dorastają w otoczeniu ludzi w każdym wieku i to jest naturalne, w takim świecie będą przecież żyć w dorosłości. Jestem o wiele dojrzalszy psychicznie i społecznie od większości moich znajomych z akademika – podkreśla.
Po drugiej stronie kraju, w Providence, w stanie Rhode Island, inny dorosły syn homeschoolerów twierdzi to samo. Zephyr Goza jest performerem i synem pary aktorskiej tworzącej The Activated Story Theatre. Homeschooling był dla jego wiecznie podróżujących rodziców wyborem z przymusu, ale Zephyr niczego nie żałuje. – No, może tylko, że zbyt długo usiłowali uczyć mnie wedle oficjalnych programów. Odpuścili sobie, gdy miałem 13 lat, i w końcu mogłem skoncentrować się na tym, co dla mnie ważne – wspomina. Nie poszedł na studia, bo nie wierzy w moc papierków. Jest człowiekiem renesansu: wydał kilka książek, zarabia na życie jako Jack Sparrow w centrum rozrywki, śpiewa w punkowej kapeli, pisze scenariusze, zaczął też planować budowę parku halloweenowego pod Bostonem. Słowem – jak sam mówi – radzi sobie świetnie. – Jestem całkowicie produktem mojej nieformalnej edukacji, spełnionym człowiekiem – twierdzi.
Pomalowana trawa
Słuchając peanów na cześć homeschoolingu, mając za sobą kolejny nerwowy poranek, zastanawiam się, czy dobrze zrobiłam, posyłając dzieci do zwykłej szkoły. Jednak rozmowa z psycholożką Lisą Eaton z Uniwersytetu Stanowego Pensylwanii ukazuje homeschooling w innym świetle. – Moim zdaniem to ogromny problem. Homeschoolerów przybywa, tymczasem wciąż prawie nic o nich nie wiemy. Są grupą chorobliwie wręcz niechętną badaniom. Zachwyty, jakie słyszymy, pochodzą prawie wyłącznie od nich samych lub organizacji ich reprezentujących. Jakie mają problemy wychowawcze, rodzinne? Jak odbierają homeschooling same dzieci? Wybór tej formy edukacji jest przecież prawie zawsze wyborem rodzica, nie dziecka – wylicza.
Homeschoolerzy, także ci, z którymi rozmawiałam, podkreślają, jak pozytywnie domowa edukacja wpływa na ich więzi z dzieckiem. Eaton kręci głową. – Przychodzi czas, że budowa tożsamości u młodego człowieka odbywa się przede wszystkim poprzez obserwację i udział w życiu grupy, najchętniej rówieśników. Dzieci tego instynktownie potrzebują – podkreśla.
Niedawno socjolożka Jennifer Lois zebrała cięgi, bo stwierdziła, że domowe nauczanie jest dla rosnącej liczby Amerykanek wyborem mającym przypieczętować intensywne macierzyństwo. Stało się ono, twierdzi Lois, równoznaczne z dobrym macierzyństwem i popycha kobiety ku skrajnym wyborom. Z jednej strony mamy możliwość kariery, która niemal nie zostawia czasu dla rodziny. Z drugiej – promowana jest postawa, że dziecko jest dobrem najwyższym, wartym każdego wyrzeczenia. Homeschooling jawi się jako złoty środek: można poświęcić się dla dziecka, a jednocześnie zachować tożsamość kobiety pracującej, realizującej cel. Badania Lois potwierdziły jednak to, co podejrzewała – homeschoolerki, pozbawione bardziej niż ktokolwiek inny czasu tylko dla siebie, płacą wysoką cenę – częściej miewają depresje i problemy małżeńskie. Rezygnacja z kariery, nawet przestawienie się na telepracę, to dla wykształconej, wcześniej dobrze zarabiającej kobiety, wyzwanie, z którym nie każda sobie radzi.
Jadę odebrać córki ze szkoły. Popołudnia lubię znacznie bardziej niż poranki. Myślę o homescholerach. Z wyprawy w ich świat powracam z nieco nieoryginalnym wnioskiem: trawa może i jest gdzie indziej bardziej zielona, ale czasami bywa tylko dobrze pomalowana.
Eliza Sarnacka-Mahoney korespondencja z USA