Ze zmianą przepisów Karty nauczyciela może być dokładnie tak samo jak z hucznie zapowiadaną zmianą w prawie pracy. Zwłaszcza że rząd akurat w tych dwóch kwestiach zachowuje się jak żona Cezara – jest zawsze poza podejrzeniami. Czyli cały czas twierdzi, że zmiany są potrzebne, ale konkretnych propozycji nie przedstawia.
ikona lupy />
Te mają wypracować wspólnie partnerzy społeczni, czyli albo związki zawodowe z pracodawcami, albo nauczyciele z samorządami. Taki chytry plan ma podstawową zaletę. Rząd jest całkowicie zwolniony z jakiejkolwiek odpowiedzialności za brak propozycji. Jednocześnie cały czas może twierdzić, że zależy mu na ucinaniu przywilejów kolejnych grup. Ale skoro nie ma porozumienia wśród samych zainteresowanych, to ma związane ręce.
Zapewne z moimi twierdzeniami nie zgodzi się ani minister edukacji narodowej, ani szef resortu pracy. Krystyna Szumilas (MEN) zapewnia, że jest gotowa do spotkań i rozmów w sprawie zmian w Karcie nauczyciela. Ale wypowiadając te słowa, jednocześnie puszcza oko do nauczycieli. Bo zaraz dodaje, że systemowi edukacji potrzebny jest spokój. A skoro tak, to o zmianach, czy to w urlopach dla poratowania zdrowia, czy w wymiarze pensum, możemy zapomnieć. Bo akurat prace nad tymi propozycjami na pewno nie będą przebiegać w łagodnej atmosferze. To samo zresztą dotyczy zmian w prawie pracy.
Nie reformując archaicznych przepisów Karty nauczyciela czy kodeksu pracy, rząd sam kręci na siebie bicz. Pierwsze efekty już są widoczne – dwa tysiące placówek oświatowych do likwidacji, samorządy domagające się coraz głośniej dodatkowych pieniędzy na utrzymanie rzeszy nauczycieli przy spadającej liczbie uczniów, rosnąca grupa bezrobotnych. Niestety problemy zamiecione pod dywan zawsze prędzej czy później zaczną spod niego wychodzić.