Rozmawiamy w piątek o godzinie 14. MEN wciąż nie opublikowało rozporządzenia, które ma regulować pracę szkół od poniedziałku od godziny 8.
Ta praktyka funkcjonowała już wcześniej i nie jest to nic nadzwyczajnego. Dobrze by było, gdyby chociaż te zmiany były ogłaszane w czwartki, razem z komunikatem o zmianie koloru stref. Jedyne co mogę powiedzieć, to że w rozmowach z dyrektorami szkół nie słyszę już irytacji i nerwów. Ludzie się już przyzwyczaili do dość gwałtownego podejmowania decyzji i ... odpuścili. Wiedzą też, że rodzice to śledzą i nawet oni przestali już się złościć.
Po co jest potrzebne nowe rozporządzenie? Przecież nauka w modelu hybrydowym i zdalnym była prowadzona łącznie w kilkuset szkołach od początku roku?
Zmiany są potrzebne, ponieważ do tej pory te zasady nie były dopracowane. Zmieniały się raczej ograniczenia, a nie sam tryb pracy.
Z MEN nieustannie słyszeliśmy przekaz: szkoły nie są źródłem zakażeń, liczba szkół, które przechodzą w system mieszany i zdalny to ułamki procentów. Czy zapowiedzi zmian z wczorajszej konferencji spowodują zmniejszenie liczby zakażeń?
Jak doskonale wiemy – nie. Największym problemem są szkoły podstawowe i przedszkola, więc z punktu widzenia całego systemu edukacji, wczoraj nie zapadła żadna większa decyzja. Błąd popełniono na samym początku roku szkolnego, wówczas trzeba było zdecydować, że to dyrektor w indywidualnych przypadkach, zależnie od sytuacji może podejmować o przejściu w tryb hybrydowy lub zdalny, a nie wyłącznie przy jednoznacznej opinii sanepidu. Kuratorzy wręcz przekazywali dyrektorom na piśmie informację, że otrzymają negatywną opinię, gdy wystąpią z wnioskiem o zmianę trybu nauczania. W tej chwili jest to działanie kompletnie nie na czas.
Jesteśmy zawiedzeni, choć nie aż tak bardzo. Nie spodziewaliśmy się, że nagle zarządzanie stanie się dobre, skoro było niedobre. Zawód jednak jest, bo sytuacja jest już tak niepokojąca, że wypadałoby uwolnić decyzje dyrektorów. To tyle. Nie oczekujemy, że MEN zamknie szkoły.
Jakich działań oczekiwaliby dyrektorzy?
Dyrektorzy i nauczyciele chcieliby, aby młodsze dzieci chodziły do szkół i przedszkoli, ale wtedy decyzja co do trybu nauki w klasach od czwartej wzwyż powinna być w gestii dyrektora, który mógłby podzielić klasy na dwie grupy. Przychodziłyby do szkoły rotacyjnie. Chcieliby też - gdy szkoła jest w sytuacji naprawdę ciężkiej – np. jest to jakaś tysiąclatka, w której korytarze są symboliczne i nie da się zapewnić odpowiedniego dystansu, móc zadecydować o przejściu na tryb zdalny. Takie rzeczy nie mogą być centralnie sterowane.
MEN informuje o milionach złotych przekazanych na doposażenie szkół w sprzęt elektroniczny, który umożliwi prowadzenie zajęć hybrydowych i zdalnych. Czy te działania są wystarczające?
Są zupełnie niezauważalne. A po drugie kłóci się to z tym, co MEN mówiło przez pół roku, że nie będzie żadnej edukacji zdalnej. Po co ma więc doposażać i przygotowywać szkoły? Co więcej, pan premier potwierdził, że strategia powrotu do szkół jest dobra. Nie jesteśmy przygotowani przez państwo do nauki zdalnej. To są jakieś symbolicznej ilości sprzętu. A mówiliśmy o tym latem – wystarczyłoby po kilka tysięcy złotych na szkołę, żeby kupić kilka kamer, założyć konta i pasma internetowe. Tymczasem szkoły skarżą się, że po podłączeniu do kilku platform, na których toczy się zdalna edukacja, połączenie zwalnia lub jest zrywane. Nie mówiąc już o tym, że był czas, by toczyć na ten temat rozmowy z operatorami, którzy pewnie chętnie by pomogli w tym zakresie.
Czy pół roku od momentu wykrycia pierwszego przypadku zakażenia zostało dobrze wykorzystane przez MEN? Czy szkoły zostały przygotowane na to, co czeka je od poniedziałku?
Nie. Szkoły się przygotowały same. W sierpniu pracowały i wdrażały się w różne platformy, aby edukacja zdalna jesienią była lepsza niż wiosną. I ona będzie lepsza, ale nie jest to na pewno rozwiązanie systemowe. Nie widać żadnej strategii ani nawet bieżącej praktyki. Szkoły zostały same.