Od 1 września dzieci z wiejskich podstawówek na terenie gminy Warka uczą się w łączonych klasach. ‒ Nie zdecydowała demografia, tylko ekonomia – denerwują się rodzice.
‒ To szukanie oszczędności kosztem dzieci, dyskryminacja ze względu na pochodzenie. Gdzie się podział równy dostęp do edukacji? – pyta Anna Janus, opisując sytuację, w której znalazło się m.in. jej dziecko w szkole we Wrociszewie.
Dlatego razem z grupą rodziców uczniów kilku tamtejszych szkół napisała petycję, którą wysłali m.in. do Ministerstwa Edukacji, kuratorium oświaty, rzecznika praw dziecka. Piszą w niej: „Zgodnie z art. 70 pkt 4. Konstytucji RP władze publiczne zapewniają obywatelom powszechny i równy dostęp do wykształcenia. My, rodzice dzieci i uczniów z terenu Gminy Warka, twierdzimy, że prawa naszych dzieci nie są zachowane. Poprzez łączenie klas na lekcji przebywa większa ilość uczniów o różnych zdolnościach percepcyjnych. W takich warunkach nauczyciel nie ma możliwości ani pracy z uczniami, którzy potrzebują dodatkowego wsparcia w przyswojeniu materiału, ani z dziećmi o ponadprzeciętnych zdolnościach. Taka dysproporcja w możliwościach poznawczych uczniów połączona z ograniczonym czasem, jaki nauczyciel może poświęcić dzieciom, niekorzystnie wpływa na proces kształcenia”. ‒ Jesteśmy przekonani, że burmistrz przychyli się do naszej prośby i cofnie decyzję o łączeniu klas – mówią rodzice.
‒ Nie ma dziś takiej możliwości – mówi DGP burmistrz Warki Dariusz Gizka. Mówienie, że traktuje dzieci wiejskie jak drugiej kategorii, uznaje za potwarz. ‒ Przez lata nie likwidowałem szkół, pozwalałem na istnienie kilkunastoosobowych klas – broni się. Przyznaje, że ostatnia jego decyzja może oznaczać pewne pogorszenie warunków edukacji, ale nigdy by takiej decyzji nie podjął, gdyby nie zmusiła go do tego sytuacja budżetu gminy.
‒ Pół biedy, gdyby chodziło o WF czy muzykę. Ale to dotyczy również matematyki, polskiego i innych lekcji – podkreśla Anna Janus. Opisuje relacje dzieci z ostatnich dni. Na przykład lekcja łączona klasy drugiej z trzecią. Nauczyciel dzieli czas na prace cichą i głośną. Daje zadanie pisemne starszym i przechodzi do młodszych. Potem zmiana. Problem zaczyna się, gdy jedni zrobią ćwiczenia wcześniej i zaczynają się nudzić, a drudzy jeszcze nie skończyli. – Nie wyobrażam sobie, by udało się zapanować nad grupą dzieci, gdzie jedni ledwo dodają do 20, a drudzy poznają już tabliczkę mnożenia. Po pół roku lekcji zdalnych nasze dzieci znów wpadły w tryb, który z normalnym nauczaniem nie ma wiele wspólnego.
Małgorzata Dąbrowska, mama innego ucznia, podkreśla, że rodzice zostali potraktowani przedmiotowo. ‒ Jedni dowiedzieli się o zmianach 1 września, inni dopiero na pierwszym zebraniu – mówi. Przytacza słowa nauczycieli zasłyszane podczas lekcji: „Drogie dzieci, wyobraźcie sobie, że przez środek sali przechodzi ściana”. – To czysty bareizm – denerwuje się. Dziwi ją, że nauczyciele w tej sprawie nie protestują. – W końcu to radykalnie zmienia ich warunki pracy, nakłada nowe karkołomne obowiązki.
‒ Decyzja była konsultowana z kuratorium oświaty. Działam m.in. na podstawie rozporządzenia ministra edukacji z marca 2019 r., które daje mi możliwość podjęcia takiej decyzji. Mamy więc dziś pewne oszczędności na godzinach nauczycielskich – mówi burmistrz. Czy wystarczające? – Nie. Ale każda złotówka zaoszczędzona pozwala odwlec czarny scenariusz, czyli zamykanie szkół i dalsze redukcje.
Co na to szkoły? Małgorzata Gowin, dyrektor podstawówki we Wrociszewie, podkreśla, że prawo oświatowe na to pozwala. – Odsyłam do organu prowadzącego – ucina.
Czy jednak nauczyciele są przygotowani do pracy w nowych warunkach? Czy informacje o zmianach przyszły dostatecznie wcześnie? – Proszę mnie zwolnić z odpowiedzi na te pytania – mówi z kolei Dorota Pysiak, dyrektor szkoły w Michalowie.
Dariusz Gizka nie rozumie zamieszania. – Jasno przedstawialiśmy na radzie sołeckiej na początku 2020 r., że utrzymanie wszystkich jednostek oświatowych na terenie gminy przerasta nasz budżet. To nie decyzja, którą musimy konsultować z mieszkańcami – ocenia.
Pytając w innych gminach, wszędzie dostajemy tę samą odpowiedź: edukacja zżera lwią część budżetu. Przy tak niskiej subwencji oświatowej trzeba szukać oszczędności. Jednych ratuje to, że np. mieli rekordowy budżet na inwestycje i dzięki temu zasypali dziurę oświatową. Dziury w chodnikach muszą poczekać. Ale nie wszędzie są takie możliwości.
Potwierdza to Paweł Tomczak ze Związku Gmin Wiejskich. ‒ Luka w finansowaniu edukacji z budżetu gmin co roku się powiększa. Mimo że zmniejsza się liczba uczniów, nie zmieniła się prawie liczba nauczycieli. A pieniądze idą za uczniem. Tymczasem ok. 86 proc. wydatków oświatowych dotyczy płac. Na ich konstrukcję samorządy nie mają wpływu – mówi.
‒ W efekcie pandemii radykalnie spadły nam wpływy z PIT od osób fizycznych. Doszły natomiast dodatkowe wydatki, czyli koszty podwyżek dla nauczycieli od września. W 2019 r. tylko na same pensje nauczycielskie wydaliśmy 21 488 828 zł. Z subwencji centralnej dostaliśmy 15 116 840 zł. Różnicę pokrywaliśmy z własnego budżetu. Wydatki na ten cel za I półrocze 2020 r. to 12 mln 42 tys. zł. Do końca roku będą to więc ponad 24 mln. Do tego podwyżki. Szacujemy, że kosztują nas 0,5 mln w skali kwartału. I jeszcze obawy przed koronawirusem części starszych nauczycieli. Wielu poszło już na urlop dla poratowania zdrowia. Gmina płaci na ten urlop, a w to miejsce musi zatrudnić nowego nauczyciela – wylicza Gizka. I przekonuje, że jest między młotem a kowadłem. – To żywy przykład, jak bardzo rozjechała się władza centralna i samorządowa.
Poprosiliśmy o komentarz Mazowieckie Kuratorium Oświaty oraz Ministerstwo Edukacji. Na odpowiedzi czekamy.
‒ Na razie jedni rozkładają bezradnie ręce, a inni milczą. A tracą na tym nasze dzieci, których szanse na dostanie się do dobrych szkół średnich maleją – komentują rodzice i zapowiadają, że łatwo się nie poddadzą.