W Polsce nauki o polityce cieszą się znaczną wolnością, a jeśli już coś lub ktoś je ogranicza, to nie jest to rząd, ale raczej autocenzura wynikająca z politycznej poprawności i tym podobnych czynników. Chciałbym, aby ta wolność została zachowana, ale mam niestety pewne wątpliwości, czy tak będzie. Ich źródłem jest opublikowany ostatnio przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego wykaz czasopism naukowych z przyporządkowaną liczbą punktów za publikację w danym czasopiśmie.
Punkty przyznawane są w skali: 20, 40, 70, 100, 140 i 200. Upraszczając sprawę, można powiedzieć, że kiedy „najlepsi” otrzymaliby 200 punktów za publikację jednego artykułu (w jednym z najwyżej punktowanych tytułów), „najgorsi” musieliby napisać dziesięć artykułów do najgorzej punktowanych czasopism z wykazu, żeby ich punktacja się zrównała. Ale nie do końca, ponieważ w odbywającej się raz na cztery lata ewaluacji będą brane pod uwagę tylko cztery najlepiej punktowane prace danego autora (pomijam tu szczegóły na temat wyliczania tzw. slotów, ponieważ nie jest to w tym kontekście istotne). W ten sposób „najgorsi” z naszego przykład otrzymają 80 punktów (4 x 20), a „najlepsi” już tylko za jeden artykuł zdobędą ich 200. Przy wielu niedoskonałościach i kontrowersyjnych przesłankach ten system jest ostatecznie funkcjonalny. Premiuje nowe i dobre badania, a dobry naukowiec to nie taki który dużo pisze, tylko taki, który dużo bada, a pisze wtedy i tylko wtedy, kiedy ma do zakomunikowania istotne wyniki swoich prac.
Problem pojawia się jednak wtedy, kiedy mamy do czynienia z dyskryminacją. Nowym wykazem oburzeni są przedstawiciele różnych nauk społecznych i humanistycznych, ale najgorzej ocenione zostały czasopisma politologiczne. Pomijam tu nieadekwatne oceny czasopism zagranicznych, bo to zostało już opisane. Jest to wyraz braku profesjonalizmu lub obiektywizmu, ale z tym jeszcze dałoby się żyć. Dyskryminacja, którą mam na myśli, dotyczy punktacji czasopism polskich. Okazuje się bowiem, że czasopisma publikujące artykuły z pewnych dyscyplin są wyraźnie faworyzowane. Nie interesuje mnie tu akademicki spór o to, czy czasopismo X powinno mieć 70 punktów, a Y 20, czy może na odwrót. Chcę zwrócić uwagę na aspekt systemowy, który wpływa na wypaczenie dorobku poszczególnych dyscyplin.
Żadne polskie czasopismo politologiczne nie ma powyżej 20 punktów. Nie twierdzę, że to źle, choćby dlatego, że niezłe tytuły międzynarodowe otrzymały też 20 punktów. Twierdzę natomiast, że niesprawiedliwa, dyskryminująca i być może groźna dla nauk o polityce i administracji, jest sytuacja, w której jednocześnie polskie czasopisma z innych dyscyplin społecznych i humanistycznych otrzymały po 40, 70, a nawet 100 (!) punktów, w niektórych przypadkach zostawiając daleko w tyle uznane tytuły międzynarodowe ze swoich dyscyplin, w których publikacja od zawsze była źródłem dumy i prestiżu naukowca.
W efekcie za artykuł w polskim czasopiśmie politologicznym politolog otrzyma kilka razy mniej punktów niż publikujący w czasopismach ze swojej dziedziny kolega historyk, prawnik, literaturoznawca, językoznawca, ekonomista, socjolog, filozof itd. Przykładowo historyk opublikuje po polsku artykuły za 20, 40, 70 lub 100 punktów, a politolog tylko za 20 punktów. Podnosi się, że w ewaluacji politolog będzie porównany z politologiem, więc nie ma problemu. Ale co z porównaniem dyscyplin - w Polsce lub w ramach poszczególnych uczelni? Nauki o polityce i administracji maja trudniej już na starcie i nie ma ku temu żadnych merytorycznych podstaw. A czy nie znajdzie się ktoś, kto porówna dorobki punktowe między dyscyplinami, i wyjdzie mu z tego porównania, że politolodzy wypadają na tle innych dyscyplin tak słabo, że należy im znacząco obciąć etaty albo że w ogóle nie powinno być dla nich miejsca na uczelni? A co z innymi aspektami - finansowymi, organizacyjnymi, infrastrukturalnymi? Czy w przypadku naukowców mających tak słabo punktowany dorobek należy w ogóle brać je pod uwagę? W ten sposób status nauki o polityce i administracji może zostać bardzo obniżony, choć niezasłużenie.
Oczywiście można i trzeba starać się publikować w czasopismach zagranicznych. Jednak wśród politologów, tak jak i wśród przedstawicieli wszystkich dyscyplin, spora część starszej kadry nie posługuje się językiem angielskim w takim stopniu, żeby prowadzić w tym języku badania. Żeby publikować po angielsku nie wystarczy dać tekst do przetłumaczenia. Trzeba odnieść się do najnowszych pozycji z literatury anglojęzycznej, znać specyfikę i mody tamtej nauki, które decydują o akceptacji bądź odrzuceniu artykułu. Słowem: trzeba być osadzonym w tamtym dyskursie, czego nie załatwi tłumacz. Oczywiście dziś już nie przyjmuje się do pracy naukowców bez znajomości angielskiego, ale czy to jest fair, że profesorowi powyżej 60 lat, wychowawcy pokoleń badaczy, promotorowi doktoratów, autorytetowi w dziedzinie, mówi się nagle, że jego prace będą prawie nic nie warte, bo nie są napisane po angielsku? A przecież to właśnie oni przyjmują teraz do pracy tylko tych, którzy znają angielski, bo sami wiedzą, że w tym języku opowiedziana będzie przyszła nauka.
W ten sposób wykaz Gowina nastawia młodych, dobrze znających angielski naukowców, przeciwko swoim mistrzom. Dlaczego? Ponieważ ewaluacji poddawane nie są osoby, ale grupy osób przypisane do tej samej dyscypliny w ramach jednej uczelni. A politolog nieznający angielskiego nie opublikuje artykułu w dobrze punktowanym czasopiśmie. Co innego jego koledzy z innych dyscyplin.
Owszem, jest kilka czasopism historycznych i prawnych z punktacją powyżej 20, które zostały zaklasyfikowane także do nauk o polityce i administracji, ale to niczego nie zmienia, ponieważ politologów zajmujących się historią czy prawem jest niewielu. Zdecydowana większość nie ma gdzie publikować po polsku, chyba że uda się im w jakiś sposób przemycić swoje artykułu do czasopism socjologicznych, ekonomicznych czy filozoficznych, redagowanych przez przedstawicieli tamtych dziedzin.
Co najmniej od czasów słynnej i nieprawdziwej wypowiedzi Donalda Tuska o politologach stali się oni w Polsce „chłopcem do bicia” (zapewne będzie szansa przekonać się o tym w komentarzach pod moim tekstem), jednak dopiero Gowin (nota bene minister w rządzie Tuska) być może zagroził ich statusowi na polskich uczelniach.
PS. Wykaz czasopism zawiera zwykle po kilka tysięcy pozycji dla każdej dyscypliny, jest chaotyczny i nieuporządkowany, tak jakby komuś zależało, żeby nie było łatwo go przeanalizować. Niemniej ze wstępnych analiz wynika, że w podobnej sytuacji do nauk o polityce i administracji są – będące jednak nauką bardzo młodą – nauki o bezpieczeństwie. Z pewnością tysiące pozycji wykazu kryją jeszcze niejedno kuriozum, który przyjdzie nam odkryć.