Ci, którzy regularnie czytują tę kolumnę, wiedzą, że nie przepadam za SUV-ami. Owszem, zdarzało mi się wyrażać w dość górnolotnych słowach swój podziw dla ich osiągów, komfortu, prestiżu, uniwersalności etc., ale gdzieś na końcu, małym druczkiem zawsze dopisywałem: „Ale i tak jest do d..y”.
A skoro już przy czterech literach jesteśmy, to amatorzy SUV-ów we wszelkich dyskusjach argumentują, że auta te, cytuję: „Prezentują wysoki poziom bezpieczeństwa czynnego i biernego”. Ale mnie bezpieczeństwo czynne kojarzy się wyłącznie z prezerwatywą. Bierne zatem musi oznaczać majtki, których tył wykonano ze wzmacnianej stali.
Wracając do SUV-ów, to mimo niechęci do nich jestem w stanie zrozumieć, dlaczego tak wiele osób pragnie je mieć. Po prostu ulegają presji specjalistów od marketingu. W folderach, telewizji, radiu, gazetach i internecie wmawia im się, że nabywając SUV-a, nie kupują samochodu, tylko styl życia. Kup go, a będziesz miał: 25 lat, sylwetkę Apollina, skuter wodny i żaglówkę, zjeżdżał na desce z pięciotysięczników, wspinał się po norweskich klifach, zasuwał po pustyni Gobi 200 km/h, skakał na bungee z Golden Gate, pływał z delfinami, pokonasz Lance’a Armstronga, zaliczysz Claudię Schiffer, nigdy nie umrzesz. Dokładnie tak wyobraża sobie swoje życie kupujący SUV-a. Po czym pierwszego dnia po wyjechaniu z salonu pakuje do niego swoją tłuściutką żonę, tłuściutkie dzieci i tłuściutkiego jamnika i rusza opalać swój tłuściutki brzuch na plaży nad Zalewem Zegrzyńskim.
Przyznajcie szczerze: kiedy widzieliście SUV-a grzęznącego w błocie? Pokonującego niewielką rzekę? Choćby strumyk? Przedzierającego się przez las? Jadącego po polnej drodze? Ja raz byłem świadkiem, jak chyba toyota RAV4 pruła przez zaspy śnieżne na przełaj. Ale to się nie liczy, bo za chwilę uderzyła w drzewo i okazało się, że całe zdarzenie miało miejsce wyłącznie dlatego, że jej kierowca zasłabł za kierownicą. Zresztą zaraz po tym, jak odebrał telefon z serwisu z wyceną przeglądu okresowego. Bo musicie wiedzieć, że SUV-y są droższe nie tylko w zakupie, ale i utrzymaniu. Więcej palą. Więcej trzeba zapłacić na ich ubezpieczenie. I szybciej tracą na wartości. Innymi słowy, wydajecie kupę kasy po to, aby stać się człowiekiem z reklamy telewizyjnej, którym i tak nigdy nie będziecie, bo macie za dużo tłuszczu, lat i dzieci, a za mało w slipkach.
Jest jedna, jedyna marka, która wyrwała się z tego marketingowego getta. Jest nią Land Rover. Już samo wymówienie tej nazwy powoduje, że przez myśli przewijają mi się obrazy z rajdów Camel Trophy, których uczestnicy żywili się wyłącznie błotem i korą drzew. A samochody robiły rzeczy, jakie nie śniły się nawet ich konstruktorom. Głównym bohaterem tych imprez był model Discovery. Znam paru właścicieli tego auta i mogę wam zdradzić, że nie są w stanie usiedzieć w jednym miejscu dłużej niż pięć minut. Pływają, nurkują, wspinają się, jeżdżą konno, hodują owce, uprawiają pomidory, jogging albo dogging – robią wszystko, tylko nie siedzą bezczynnie. Ich życie jest legendą, podobnie jak ich samochody. Na tym właśnie przez dziesięciolecia opierała się magia i wyjątkowość Land Rovera Discovery. Aż do chwili, gdy do siedziby marki w brytyjskim Gaydon przyszedł jakiś Hindus w tweedowej marynarce zalatującej curry i stwierdził, że „Discovery czegoś brakuje”. Uznano, że tym czymś jest sport. I tak powstał Land Rover Discovery Sport, którym jeździłem w ubiegłym tygodniu – nowy model brytyjskiej marki, który z prawdziwym Discovery ma tyle wspólnego, co prom kosmiczny Discovery z promem na Wiśle.
No więc – jeżeli wolno mi tak powiedzieć – Discovery Sport jest męską wersją modelu Evoque. Wygląda na silniejszego, bardziej zdecydowanego i poważniejszego niż on. Niestety, z drugiej strony prezentuje się jak uboga wersja Range Rovera Sport. A przy prawdziwym Discovery jest po prostu mięczakiem. Innymi słowy, kupując to auto, wysyłacie w świat sygnał: „Nie stać mnie na Range’a Sport, a Discovery nie pasowałby mi do garnituru. Bardzo podoba mi się Evoque, ale nie chciałem wyjść na miętkiego, więc kupiłem Discovery Sport”.
Oczywiście, obiektywnie rzecz biorąc, nie jest to zły wóz. Może mieć aż siedem miejsc, dysponuje bardzo dobrym zawieszeniem, całkiem nieźle (na tle innych wozów tej klasy) radzi sobie w terenie, a przy tym pozostaje bardzo neutralny w prowadzeniu na zwykłych, asfaltowych drogach. I naprawdę fajnie wygląda. Problem w tym, że jest taki, jak inne SUV-y: cholernie drogi. Wersja z 240-konnym silnikiem benzynowym (średnie spalanie na poziomie 11–12 l uznać należy za zupełnie normalne) i bardzo dobrym 9-biegowym automatem to wydatek 180 tys. zł. I to w wersji pure (jak sama nazwa wskazuje, jest ona wyczyszczona jak żołądek studenta po weekendzie). Cennik kończy się na 250 tys. zł za wersję HSE Luxury. I niestety nawet w niej nie dostaniemy lepszych plastików na desce rozdzielczej. Ani przyzwoitszego wykonania. Wbrew nazwie, trudno tu o poczucie luksusu. Nie ma też sportu. Ani żadnego odkrycia. Oczywiście to moje subiektywne zdanie. Wy możecie zobaczyć Discovery Sport w zupełnie innym świetle: mknącego dzielnie przez mokradła albo stojącego gdzieś wysoko w górach, gdy dwójka alpinistów wypakowuje z niego swoje manatki do wspinaczki. A następnie go kupić i codziennie wypakowywać z niego zakupy z Tesco...