Nie powiem, że w naszej miejscowości po latach 90. zapanowała powszechna szczęśliwość. Ten czas był fascynująco ciekawy, ale i niepozbawiony błędów. W gminach, gdzie nie przespano tego okresu, można było wiele zdziałać - Marek Olszewski, wójt gminy Lubicz, wiceprzewodniczący Związku Gmin Wiejskich RP
Obchodzimy w tym roku 25-lecie działalności samorządów. Pan był w nich od samego początku. Co pana do tego skłoniło?
Wtedy byłem młodym człowiekiem, który zdecydował się na udział w tych zmianach. Najpierw byłem krótko przewodniczącym rady, a następnie wójtem, aż do teraz. To były piękne czasy, bo w ludziach był wielki entuzjazm. A trzeba się było szybko uporać z ogromem spraw.
Z czym na początku?
Zaczęliśmy od budowy szkoły, bo poprzednia była w totalnej ruinie. Kolejnymi zadaniami były telefonizacja oraz budowa dróg i wodociągów. To były najważniejsze sprawy, z jakimi przyszło nam się zmierzyć na początku transformacji.
Pewnie były jakieś problemy?
Zakładaliśmy, że kwestie własnościowe dla gminy zostaną rozstrzygnięte w ciągu kilku miesięcy, a trwało to wiele lat. Nasz optymizm był wtedy grubo przesadzony. Trzeba pamiętać, że przed transformacją nie było pojęcia własności gminnej. Te były określane, jako terenowe organy administracji państwowej. Pojawił się też bardzo szybko problem planowania przestrzennego. Gminy zauważyły najwcześniej, a nasza wyjątkowo wcześnie, bo jest podmiejska, że trzeba przecież w uporządkowany sposób zorganizować budownictwo mieszkaniowe, zwłaszcza to jednorodzinne. Zmiany nastąpiły w rolnictwie, bo grunty słabej klasy przestały być przez rolników uprawiane. Dlatego na tych terenach zmienialiśmy grunty rolne w budowlane. Takie plany musiały wtedy również być robione z głową. Zaczęła się era planów miejscowych, a przyznam, że na tym na początku nie bardzo się znaliśmy.
Czy mieszkańcy w latach 90. angażowali się we wszystkie te przedsięwzięcia, które pan wymienił?
Tak, i to bardzo. Zebrania wiejskie były bardzo liczne i przychodziły tłumy ludzi. Gdy ludzie się zorientowali, że mogą mieć realny wpływ na to, którędy będzie poprowadzona droga lub wodociąg, to chętnie uczestniczyli w takich spotkaniach. Spieraliśmy się często i było bardziej żywiołowo niż obecnie. Bardzo rzeczowo i autentycznie.
Teraz to zainteresowanie zmalało?
Raczej nie, ale z pewnością przybrało inną formę. Zebranie wiejskie nie jest już takie popularne. Dyskusje o naszej gminie z mieszkańcami częściej odbywają się na portalach społecznościowych lub za pomocą różnego rodzaju organizacji. A tych mamy około 50.
Stowarzyszenie samorządowcowi najczęściej kojarzy się z koniecznością przeznaczenia z gminy dodatkowych pieniędzy. Czy nie przeraża pana ta liczba?
Nie. Ale to prawda, że w budżecie musimy dla każdej takiej organizacji zapewnić odpowiednie wsparcie. Część z nich nauczyła się korzystać ze środków zewnętrznych, piszą wnioski oraz uczestniczą w konkursach.
Czy w dalszym ciągu mieszkańcy mają wpływ na to, co się dzieje w gminie?
Tak. Pomaga im w tym utworzony trzy lata temu fundusz sołecki. Na zebraniach wiejskich ludzie decydują, na co te pieniądze powinny być przeznaczone. Jeśli jest kilka pomysłów, to ostatecznie i tak rozstrzygają mieszkańcy. Powstają przeróżne inicjatywy, np. boisko do piłki plażowej czy siłownie plenerowe.
Czy może pan stwierdzić, że dla mieszkańców zrobił pan już wszystko?
W gminie podmiejskiej, gdzie ciągle przybywają nowe osoby, chyba nigdy tak nie będzie. Biorąc na przykład nawet wodociągi i kanalizację. Wciąż ich brakuje, bo powstają nowe ulice. Na początku lat 90. w naszej gminie mieszkało niewiele ponad 9 tys. osób, obecnie jest ich już przeszło 19 tys. Nie grozi nam samozadowolenie.
W latach 90. masowo likwidowano przedszkola. U państwa też?
Lata 90. były przedziwne, jeśli chodzi o funkcjonowanie przedszkoli.
Dlaczego?
Na początku te placówki raptem przestały być potrzebne, a to było związane z tym, że pojawiło się bezrobocie, a przedszkola kosztowały. U mnie wyludniło się przedszkole na 120 dzieci. Chodziło do niego tylko 12 dzieci, a do obsługi wciąż było tyle samo osób. Przedszkola wtedy w gruncie rzeczy likwidowaliśmy, a po kilku latach zaczęliśmy je odtwarzać. To pokazuje, że ten okres wiązał się z dramatycznymi zmianami. Obecnie jest zupełnie inaczej, bo mamy przedszkola niepubliczne, a do tego dochodzą nam oddziały przedszkolne w szkołach.
Z pespektywy czasu likwidowanie przedszkoli było chyba błędem? W końcu trzeba je było potem tworzyć od nowa.
To prawda. Ale tak byliśmy zapatrzeni w gospodarkę rynkową, że zlikwidowaliśmy nawet gminny ośrodek kultury, czego szczerze żałuję. Rada wówczas uznała, że jeśli będzie potrzebna mieszkańcom kultura lub rozrywka, to się za te zaoszczędzone pieniądze ściągnie np. jakiś zespół. Udało mi się wtedy przekonać do zachowania bibliotek, które funkcjonują do dnia dzisiejszego. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że takie spojrzenie prorynkowe nie zawsze było dobre.
Rozumiem, że te 25 lat nauczyło pana i radnych, aby nie kierować się chwilą?
Tak, każde zmiany powinny być poprzedzone rzetelną analizą. I to nauczyliśmy się robić. Miałem to szczęście, że przez 25 lat zlikwidowałem tylko jedną małą szkołę.
Czyli jest pan z tej grupy samorządowców, którzy obawiają się, że mieszkańcy wywiozą ich na taczkach, jeśli zdecydują się na taki krok?
Nie. Jak już wspomniałem, jesteśmy gminą podmiejską i nawet małe szkoły nie narzekają na brak uczniów. Najmniejsza placówka liczy około 70 uczniów i staramy się te szkoły utrzymywać, mimo, że koszty są znacznie wyższe od wsparcia z budżetu centralnego.
Jak dziś ocenia pan swoją pierwszą kadencję?
Jako fascynującą, ciekawą i niepozbawioną błędów. Generalnie pozytywnie obieram ten okres. W gminach, gdzie nie przespano tego czasu, można było wiele zdziałać.
Na początku przemian samorządy nie miały wsparcia z UE. Z czego czerpały pieniądze na rozwój?
Na swoim terenie nie miałem nigdy dużych PGR-ów, a to sprawiło, że nie musieliśmy się borykać z bezrobociem w wyniku ich upadku. Ludność utrzymywała się z pracy na roli i usług – zakładów rzemieślniczych i transportu. Nasze wpływy do budżetu rosły. Z kolei na budowę wodociągów mieliśmy np. pieniądze z funduszu zaopatrzenia wsi w wodę. Mieszkańcy również nas wspierali. W latach 90. rozwijaliśmy się szybko.
Ile wynosił budżet w porównaniu do obecnego?
Obecnie budżet gminy po stronie dochodów wynosi około 65 mln zł. Na początku lat 90. inaczej wyglądała jego struktura. Nie było subwencji oświatowej, która obecnie w gminie wynosi około 18 mln zł. Tworzenie budżetu odbywało się w sposób ręczny. Nie tak dawno przypadkiem odnalazłem projekt, który przedstawiałem radzie gminy w 1992 r. Był napisany na kartce w kratkę długopisem w kilku kolumnach. Jest to nieporównywalne z tymi książkami, jakie obecnie drukujemy. Wszystko było prostsze i mniejsze były wtedy wymagania. Można uznać, że wyglądało to bardziej na kształt budżetu zadaniowego. Ustawialiśmy sobie określone cele, a później martwiliśmy się o pieniądze.
Jakie ważne wydarzenia z tego okresu pan zapamiętał?
Na przykład pojawienie się powiatów w 1998 r. Zmienił się wtedy rozkład zadań. Przyznam się, że mógłbym bez problemu prowadzić zadania z zakresu komunikacji czy też pozwoleń na budowę. Niestety trafiły one do powiatów. Tę zmianę potraktowaliśmy jako utratę wpływy na komunikację i jakość dróg biegnących przez naszą gminę. Kolejne takie ważne wydarzenie to utworzenie gimnazjów, co sprawiło, że mieliśmy bardzo duży i bardzo kosztowny problem logistyczny i z adaptacją szkół. A później wejście Polski do UE. Oczywiście te zmiany dały poważny zastrzyk gotówki, ale wiązało się to też z dużym zadłużeniem. Nigdy nie były to pieniądze łatwe dla samorządów.
A jakie przemiany nastąpiły w rolnictwie?
Pamiętam, jak na początku lat 90. z przyczepy rolniczej przemawiałem do rolników. Wtedy dostarczali oni zboże do GS. Okazało się, że bank nie udzielił kredytu na skup ziarna. Dlatego podjąłem decyzję, że gmina w tym przypadku poręczy. Starsi rolnicy do dnia dzisiejszego są mi za to wdzięczni. Generalnie w ciągu tych 25 lat powstały duże gospodarstwa od kilkudziesięciu do 200 hektarów. Rolnictwo jest na wysokim poziomie. Na terenie naszej gminy potworzyły się nawet grupy producenckie.
A służba zdrowia?
Borykamy się z takimi samymi problemami jak w całym kraju, czyli limity, kontrakty itd. Jednak dostępność do podstawowej opieki zdrowotnej jest zapewniona dla wszystkich. Zdecydowaliśmy się sprywatyzować wszystkie przychodnie. Ta zmiana również wiązała się z przekonywaniem mieszkańców, że w tym zakresie niewiele się dla nich zmieni.
Co jeszcze chciałby pan zrobić dla mieszkańców?
Wybudować basen.
To chyba każdemu wójtowi się marzy, a przecież koszty utrzymania takiego obiektu są ogromne.
Zdajemy sobie z tego sprawę. Dlatego tę inwestycję chcemy oprzeć na partnerstwie publiczno-prywatnym. Samych uczniów mamy dwa tysiące, więc nie obawiamy się, że obiekt będzie gminie niepotrzebny.
Czy to oznacza, że do szczęścia gminie brakuje tylko basenu?
Nie powiem, że to gmina powszechnej szczęśliwości, bo wciąż borykamy się z ubóstwem.
Czy ono się pogłębia?
Liczba osób, które korzystają z naszej pomocy, nie maleje. Jest pewien obszar takiego niedostawania społecznego i takiej biedy, która się utrwaliła w naszym środowisku. A to jest bardzo duży problem. Mamy do czynienia z dwiema prędkościami. Ci, którzy są przedsiębiorczy, radzą sobie coraz lepiej, a ci co sobie nie radzą, wpadają w coraz większą stagnację. Gmina stara się im pomagać i aktywizować zawodowo. Najgorsze, że to się utrwala.
Rząd zleca samorządom coraz więcej zadań, za którymi często nie idą pieniądze. Co powinno się zmienić w tym zakresie?
Zadania są niewystandaryzowane i niewycenione. Bez tego gminy i powiaty muszą dokładać z własnej kieszeni, w tym na opiekę społeczną, urząd stanu cywilnego, bo o oświacie już nie wspomnę. To musi się zmienić. Przekazywanie zadań bez pieniędzy jest niedopuszczalne.