Zaostrzenie przepisów dotyczących terminowych umów o pracę przyniesie skutek odwrotny do zamierzonego. Zamiast zwiększyć liczbę umów na czas nieokreślony, zmiany mogą doprowadzić do wzrostu o 300 tysięcy lub nawet więcej liczby osób zatrudnionych na podstawie umów-zleceń i umów o dzieło.
24 lipca Senat, tak samo jak miesiąc wcześniej Sejm, przyjął bez poprawek rządowy projekt nowelizacji kodeksu pracy, którego celem – według projektodawcy – było ograniczenie nadużywania umów o pracę na czas określony. Szerszego spojrzenia na konsekwencje przyjęcia tej ustawy dla całego rynku pracy zabrakło zarówno w Sejmie, jak i w Senacie, który, jak się okazuje, niezbyt słusznie zwany jest izbą refleksji. W Sejmie nowelizacja została przyjęta większością 423 głosów, a w Senacie została zaaprobowana przez wszystkich 83 obecnych na posiedzeniu senatorów.
Parlamentarzyści nie zauważyli, że rządowy projekt doprowadzi do zmian w odwrotnym kierunku, niż zakładany. Owszem, za sprawą nowelizacji może zmniejszyć się liczba terminowych umów o pracę, ale wcale nie dlatego, że pracodawcy będą chętniej zawierać umowy na czas nieokreślony, tylko z tego powodu, że jeszcze bardziej zwiększą skalę nadużywania pozakodeksowych form zatrudnienia: umów-zleceń, o dzieło i samozatrudnienia.
Ustawa zaostrza bowiem kryteria terminowych kontraktów, nie usuwając jednocześnie przyczyn, dla których pracodawcy niechętnie podpisują umowy na czas nieokreślony, czyli obowiązku podawania przyczyny zwolnienia pracownika i długich okresów wypowiedzenia (już po przepracowaniu pół roku pracownik na umowie bezterminowej zyskuje miesięczny okres wypowiedzenia, a po trzech latach pracy czas ten wynosi aż trzy miesiące). Wręcz przeciwnie, obowiązek dostatecznego uzasadnienia zwolnienia posiadacza umowy bezterminowej będzie istniał, a do tego w wyniku niedawnej nowelizacji równie długie okresy wypowiedzenia będą obowiązywać w przypadku umowy na czas określony.
To prawda, że Trybunał Sprawiedliwości UE w 2014 r. nakazał Polsce ujednolicić okresy wypowiedzenia na obu rodzajach umów. Ujednolicenie to Polska mogła jednak przeprowadzić w sposób, który nie zniechęca pracodawców do stosowania kodeksowych umów o pracę. Na przykład można było wprowadzić zapis, według którego miesięczny okres wypowiedzenia zyskuje się dopiero co najmniej po roku pracy, a przepracowanie trzech lat nie skutkuje aż trzymiesięczną koniecznością oczekiwania pracodawcy na możliwość zwolnienia pracownika. Według publikowanego przez OECD wskaźnika Employment Protection Index w 2013 r. Polska wraz z kilkoma innymi krajami osiągnęła najwyższy wskaźnik (5 na 6), jeżeli chodzi o długość okresu wypowiedzenia przy czteroletnim stażu pracy. Oznacza to, że nawet w bogatych krajach Europy Zachodniej, zaliczanych do państw dobrobytu, okresy wypowiedzenia są krótsze niż w Polsce.
Można nawet spróbować oszacować skalę wzrostu liczby osób niesłusznie zatrudnionych na umowach cywilnoprawnych, jaki może nastąpić w wyniku niedawnego zaostrzenia przez Sejm i Senat przepisów dotyczących terminowych umów o pracę. Obecnie w Polsce 28,4 proc. polskich zatrudnionych (około 4,4 mln osób – obie liczby według Eurostatu) pracuje na podstawie umowy innej niż umowa o pracę na czas nieokreślony, czyli np. na terminowej, zleceniu czy o dzieło. Po odliczeniu 1,4 mln osób zatrudnionych wyłącznie na umowach cywilnoprawnych (dane GUS) wychodzi na to, że ok. 20 proc. polskich zatrudnionych (ok. 3 mln osób) ma umowę o pracę na czas określony. Trudno dokładnie oszacować, w jakiej skali nowelizacja ustawy doprowadzi do zamiany kodeksowych umów o pracę na cywilne. Można jednak założyć, że spadek liczby pracujących na terminowych umowach o pracę o każde 10 proc. może skutkować wzrostem liczby zatrudnionych na umowach pozakodeksowych o ok. 300 tys. Czy o to chodziło rządowi, Sejmowi i Senatowi?
Na koniec warto zauważyć, że takie zaostrzanie przepisów jest po części wynikiem nieporozumienia polegającego na nazywaniu kodeksowych umów terminowych śmieciowymi. Tak określają je nie tylko działacze związków zawodowych i wielu dziennikarzy, lecz także politycy największych partii.
„Zmiana w kodeksie pracy ogranicza stosowanie umów terminowych. (...) To wraz z oskładkowaniem umów-zleceń, wraz ze zmianami w zamówieniach publicznych, wraz z klauzulami społecznymi kończy erę umów śmieciowych w Polsce” – mówił w Sejmie minister pracy Władysław Kosiniak-Kamysz. „Co trzeci Polak jest zatrudniony na umowie śmieciowej” – powiedziała kandydatka PiS na premiera Beata Szydło, mając na myśli nie tylko umowy-zlecenia i o dzieło (których też nie powinno się odgórnie nazywać śmieciowymi), lecz także właśnie umowy o pracę na czas określony dające pracownikom kodeksowe przywileje takie jak płatny urlop. Skoro umowy terminowe były bezustannie nazywane śmieciowymi, narodziło się – jak widać skuteczne – ślepe dążenie do tego, aby tak zaostrzyć przepisy, by bardzo utrudnić ich stosowanie. Gdyby nie nadmierna emocjonalność polskiej debaty o rynku pracy, być może politycy w porę uświadomiliby sobie, że nowelizacja kodeksu pracy powinna podążyć w odmiennym kierunku. ©?
Spadek liczby pracujących na terminowych umowach o pracę o każde 10 proc. może skutkować wzrostem liczby zatrudnionych na umowach pozakodeksowych o ok. 300 tys. Czy o to chodziło rządowi, Sejmowi i Senatowi?