Większość naborów w urzędach, samorządach i państwowych spółkach jest ustawiana. W administracji centralnej robi się to w taki sposób, że nawet komisje konkursowe nie dostrzegają, iż wszystko zostało wcześniej rozstrzygnięte. Samorządowcy nie zakładają białych rękawiczek
Większość naborów w urzędach, samorządach i państwowych spółkach jest ustawiana. W administracji centralnej robi się to w taki sposób, że nawet komisje konkursowe nie dostrzegają, iż wszystko zostało wcześniej rozstrzygnięte. Samorządowcy nie zakładają białych rękawiczek
Blisko 120 osób na sali przystępuje do testu konkursowego na etatowe stanowisko starszego specjalisty departamentu w jednym z ministerstw. Wśród egzaminowanych znajduje się człowiek, który w tym pionie pracuje od kilku miesięcy, ale na zlecenie. Jego przełożeni i on sam znają wyniki testu. Andrzej, który w taki sposób zdobył stanowisko, opowiada, że miał wątpliwości, czy etyczne jest przystępowanie do konkursu z rzeszą nawet dużo lepszych kandydatów, skoro wiedział, iż wynik jest ustawiony. – Jednak przełożony przekonał mnie, że bez konkursu nie może mnie zatrudnić, bo takie są procedury. Dlatego dla świętego spokoju, by nikt się nie czepiał, musi zorganizować konkurs – tłumaczy.
Podobnie rzecz miała się w ubiegłym roku w innym resorcie. Kandydat na stanowisko dyrektora jednego z departamentów został najpierw zatrudniony na zlecenie z pensją w wysokości 8 tys. zł, potem został dopuszczony do konkursu, który – rzecz jasna – wygrał. – To była czysta formalność. Wszyscy w departamencie wiedzieliśmy, że już wcześniej został namaszczony na to stanowisko – mówi mi jeden z pracowników ministerstwa.
To tylko niektóre przykłady obchodzenia konkursów w administracji państwowej. – Prawda jest brutalna i skłania do postawienia tezy, że każdy nabór można zorganizować w taki sposób, iż nawet część komisji rekrutacyjnej nie będzie zdawała sobie sprawy z tego, że jego wynik był z góry ustalony – potwierdza Stefan Płażek z Katedry Prawa Samorządu Terytorialnego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Młodzi ludzie często mają nadzieję, że po studiach rozpoczną pracę w państwowych instytucjach. Zaczynają więc rozsyłać CV i nawet są zapraszani do konkursów. Nie powinni się jednak z tego powodu cieszyć: przypisano im rolę tłumu. Będą zasłoną dymną dla kontrolerów.
Dostęp do służby publicznej zgodnie z art. 60 konstytucji nie może być w żaden sposób ograniczony. To oznacza, że każdy obywatel Polski ma prawo ubiegać się o posadę urzędnika. – Jednak ten przepis w niektórych instytucjach nie jest w ogóle realizowany, bo nie obowiązują ich określone zasady zatrudniania, a w innych jest on w różny sposób omijany lub nieprzestrzegany – wylicza Płażek.
Do urzędów, w których pojęcie konkursu pozostaje nieznane, zaliczają się m.in. Kancelaria Sejmu, Senatu, Prezydenta, regionalne izby obrachunkowe, biura Rzecznika Praw Obywatelskich i Rzecznika Praw Dziecka, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji oraz różnego rodzaje inspekcje. Ich politykę kadrową wyznacza ustawa o pracownikach urzędów państwowych. Ustawa, która została uchwalona przed 30 laty – nie ma w niej ani słowa o otwartym i konkurencyjnym naborze ani o innej formie konkursu na stanowiska urzędnicze.
Wspólną cechą tych instytucji jest bardzo rzadkie zamieszczanie informacji o wakatach. W niektórych wręcz w ogóle się tego nie praktykuje. Przy tym liczba zatrudnionych w tych urzędach z roku na rok rośnie. – Proszę przesłać CV i list motywacyjny, pańskie dane zostaną wpisane do bazy. Na koniec zawsze padają słowa, że jeśli będą potrzebować kandydata z takimi umiejętnościami, to się skontaktują – tak standardową procedurę ubiegania się o pracę opisuje pracownik Kancelarii Sejmu.
Inny przykład. Telefon z instytucji rządowej zajmującej się infrastrukturą do szefa instytucji zatrudniającej bez konkursu: Słuchaj, mam świetnie zapowiadającego się pracownika na stażu z naszych stron, nie mam dla niego etatu i musiałbym konkurs rozpisywać, może u ciebie coś by się szybko dla niego znalazło. Pada odpowiedź: Przyślij go do mojego zastępcy. Tak najczęściej zatrudniają urzędy, do których stosuje się ustawa z okresu stanu wojennego – relacjonuje nam jeden z wciąż pracujących urzędników. Kolejny przykład. Szukający pracy były dyrektor do obecnego dyrektora generalnego: Pojawiło się u ciebie ogłoszenie o konkursie, na które chyba złożę dokumenty. Dużo macie chętnych? Pada odpowiedź: Na to nie składaj, bo to jest już rozstrzygnięte i zarezerwowane dla innej osoby. W przyszłym miesiącu będę rozpisywał nabór na podobne stanowisko, wtedy pomyślimy – opowiada zainteresowany. I jeszcze jeden przykład. Jeden z posłów dzwoni do wiceministra i mówi mu, że jego szwagier złożył dokumenty na stanowisko specjalisty w departamencie administracyjnym. Odpowiedź: Wyślij go na konkurs. Ten składał się z prostego testu wiedzy. Do rozmowy zakwalifikowały się dwie osoby, w tym szwagier posła, który oczywiście wygrał – relacjonuje nam urzędnik, który zajmuje stanowisko głównego specjalisty.
Próba wprowadzenia do ustawy obowiązku upubliczniania wolnych stanowisk pracy przez te instytucje za każdym razem kończyła się protestami zainteresowanego lobby, najczęściej kierowników tych jednostek. Nawet prezydent, który jako jeden z nielicznych chciał w ubiegłym roku sprawę uregulować, w końcu się poddał. Przychylnym okiem na zmiany nie patrzyła przecież jego własna kancelaria.
Ale nie wszyscy widzą problem. Jacek Krawczyk, wiceprezes Rządowego Centrum Legislacji, uważa, że obecna sytuacja jest całkiem dobra. W ten sposób, tłumaczy, można szybciej znaleźć odpowiedniego pracownika, bo sformalizowane konkursy trwają zbyt długo i dodatkowo nie dają gwarancji, że wyłonią tego najlepszego.
To, że politycy i wpływowe osoby naciskają na szefów urzędów, aby zatrudniali osoby z polecenia, jest na porządku dziennym. – Bardzo często przychodzili do mnie politycy i próbowali naciskać, abym zatrudniła wskazaną przez nich osobę. Jednak sam marszałek nie toleruje takich praktyk, wciąż jestem na tym stanowisku i nie boję się powiedzieć nie – mówi nam Ewa Polkowska, szefowa Kancelarii Senatu i przewodnicząca Polskiego Towarzystwa Legislacji.
Jednak taka postawa nie jest zbyt często spotykana u osób odpowiedzialnych za kadry. – Dyrektor generalny, który sprzeciwi się poleceniu ministra, aby zatrudnić na stanowiskach urzędniczych namaszczone przez niego osoby, musi się liczyć z utratą pracy – mówi Aleksander Proksa, dyrektor departamentu prawnego Narodowego Banku Polskiego, były wieloletni sekretarz Rady Ministrów. Tłumaczy, że sam spotykał się z sugestiami wpływowych polityków, że trzeba kogoś zatrudnić, bo ich kandydat będzie wartościowym pracownikiem.
Gdy dyrektor generalny ulegnie naciskom, wówczas musi stworzyć etat oraz tak przygotować kryteria, by zatrudnienie znalazła osoba protegowana. Dlatego kandydaci, przeglądając oferty, powinni się wystrzegać tych z dziwnymi wymaganiami. Jeśli przeczytają, że np. do objęcia stanowiska z zakresu prawa administracyjnego wymagane jest ukończenie studiów na kierunku amerykanistyki, powinna im zapalić się czerwona lampka. Ten etat jest już dla kogoś zarezerwowany. Innym sposobem jest określenie jak najmniejszych wymagań, tak aby o stanowisko mogła starać się osoba bez dużego doświadczenia, np. obecnie na internetowych stronach Kancelarii Prezesa Rady Ministrów został rozpisany konkurs na stanowisko specjalisty do spraw bhp i ochrony przeciwpożarowej w zespole kontroli. Wymagane jest tylko miesięczne doświadczenie zawodowe.
Protegowani, którzy dostaną się na stanowiska urzędnicze, mają z reguły o wiele większe ambicje. Marzeniem niemal wszystkich jest dostanie się do rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa, bo to dobrze płatna i niezbyt angażująca praca. Państwo pomaga im spełnić te marzenia.
Obecnie tylko w przypadku części spółek Skarbu Państwa prowadzone jest postępowanie weryfikacyjne. Dokonywane jest to na podstawie zarządzenia nr 5 ministra skarbu z 20 stycznia 2012 r. w sprawie trybu doboru kandydatów na członków organów niektórych spółek o kluczowym znaczeniu. W zarządzeniu jest jednak mnóstwo wyjątków, np. przepis, który wyłącza takie postępowanie wobec urzędników resortu skarbu i Kancelarii Prezesa Rady Ministrów oraz wszystkich osób zajmujących wyższe stanowiska w służbie cywilnej, czyli dyrektorów. Co ciekawe, w uzasadnionych przypadkach minister skarbu może odstąpić od procedury weryfikacyjnej i wyznaczyć wskazaną przez siebie osobę na członka rady nadzorczej spółki Skarbu Państwa.
W efekcie, gdy wybuchła afera z taśmami Serafina (nagranie rozmowy między byłym prezesem Agencji Rynku Rolnego Władysławem Łukasikiem a posłem PSL Władysławem Serafinem, w której ten pierwszy sugerował nepotyzm i niegospodarność w spółkach Skarbu Państwa, jakich mieli się dopuszczać działacze PSL – red.), padł pomysł, aby „ucywilizować” zasady naboru do rad nadzorczych. – Nawet przez moment wydawało się, że Jan Krzysztof Bielecki, doradca premiera, zajmie się tą sprawą, ale niestety poległ – mówi Aleksander Proksa. Podkreśla, że skala nadużyć jest tak duża, że nie da się już ich wyeliminować za pomocą prostej zmiany obowiązujących przepisów dotyczących naboru do spółek.
Dodatkowo wskazuje, że przy prywatyzacji państwowych spółek pozostawiano specjalnie niewielkie udziały dla Skarbu Państwa, tzw. resztówki. Dzięki temu wciąż można korzystać z dodatkowych profitów, będąc jednocześnie w partii czy na stanowisku urzędniczym. Nie brakuje więc stanowisk w radach spółek – najczęściej tych z branży energetycznej i paliwowej, bo tam zarabia się najwięcej. Przykład z góry biorą samorządy. – W Krakowie wystarczy przejrzeć oświadczenia majątkowe, aby przekonać się, że radni zasiadają w spółkach prawa handlowego, w tym komunalnych – mówi Stefan Płażek.
O ile w administracji rządowej konkursy są ustawiane przy zachowaniu pozorów, o tyle w przypadku wójtów i prezydentów czy burmistrzów nie dostrzega się żadnych zahamowań. Dlatego nikogo nie dziwi, że wójt zatrudnia w gminie córkę, która w konkursie pokonała 50 kandydatów. Odpowiedź jest prosta – bo była najlepsza.
Na początku 2008 r. wójt Radymna w województwie podkarpackim zatrudnił w swoim urzędzie syna, córkę i synową. Ten pierwszy zajmuje się akustyką, synowa jest specjalistą od podatków, a córka kadrową. Na pytanie lokalnych mediów, czy nie obawia się zarzutów o nepotyzm, odparł, że te osoby są sprawdzonymi fachowcami, a on nie zamierza przyuczać nowego urzędnika do pracy i patrzeć mu na ręce. Te argumenty najwidoczniej przemówiły do mieszkańców, bo wójt wygrał kolejną kadencję i przygotowuje się do przyszłorocznych wyborów.
Prostą zasadę, że wójt na zagrodzie równy wojewodzie, wyznaje wielu samorządowców. Nie dziwią wyniki kontroli NIK z 2010 r.: okazuje się, że 75 proc. sprawdzanych urzędów nie stosuje procedur zatrudniania, tylko wyznacza własne. I wszystko wskazuje na to, że tegoroczna kontrola NIK (w czerwcu) potwierdzi ustalenia sprzed dwóch lat. Bo kryzys i wysokie bezrobocie sprzyjają temu, że ludzie lgną do urzędów.
Ale tylko nieco lepiej jest w centralnych resortach. – Od kilku lat mamy zamrożone płace i większość swoich ludzi kieruje się do agencji rządowych, które mają własne budżety, w tym środki z UE, i nie muszą się obawiać spadku wynagrodzeń – mówi nam dyrektor generalny jednego z ministerstw. Zaznacza jednak, że każda nowa władza czyści urzędy, by zrobić miejsce dla swoich. W ostatnich latach zarówno PIS, jak i PO zaczynały rządzenie od zmiany ustaw dotyczących sposobu zatrudniania urzędników. PIS utworzył specjalny Państwowy Zasób Kadrowy (PZK), z którego można było bez konkursu wybierać fachowców (a było ich sporo, bo do PZK mogły należeć wszystkie osoby z tytułem doktora). Po przyjściu PO też zmieniono przepisy. Wprowadzono konkursy, a tym, którzy do nich nie przystąpili, a byli z PZK, w szybkim trybie podziękowano. – W przypadku pozostałych osób likwiduje się lub łączy, a nawet tworzy resorty i zmienia strukturę i w ten oto sposób kończy się definitywnie z ludźmi poprzedniej władzy – potwierdza Aleksander Proksa.
Karuzela urzędnicza od lat tak samo się kręci i nikt nie ma pomysłu na uzdrowienie sytuacji związanej z fikcyjnymi naborami. – Szkoda że NIK nie może zrobić z tym porządku. W efekcie i tak rodzinka siedzi i rodzinkę wspiera. Jak w tym kraju ma być dobrze, skoro nie jest ważne, co umiesz, ważne, kogo znasz... z kim pijesz i imprezujesz – to wpis na forum urzędniczym. – Nie jesteśmy w stanie wykryć wszystkich nieprawidłowości. Nawet najlepsze policje świata wykrywają tylko 60 proc. przestępstw – tłumaczy rzecznik prasowy NIK Paweł Biedziak. Dodaje, że dzięki kontrolom przepisy dotyczące zatrudniania w administracji publicznej są uszczelniane, co przyczynia się do ograniczenia skali nieprawidłowości.
– Nie jestem w stanie upilnować, czy dyrektor departamentu zdecydował się zatrudnić znajomego, czy też fachowca. Zbytnio się tym nie przejmuję, bo to on będzie się z nim męczył, jeśli nowa osoba będzie słaba – mówi dyrektor generalny resortu. Podkreśla, że nawet pytania, które będą na teście wiedzy, mogą wcześniej trafić do kandydata, bo przygotowuje je najczęściej naczelnik wydziału, u którego jest wakat. – Nie możemy przecież wprowadzić dodatkowych sankcji i przepisów, że np. każdy kandydat ma prawo kwestionować przed sądem wszystko, co jest związane z naborem, bo inaczej nie rozstrzygnęlibyśmy żadnego konkursu – kontruje Ewa Polkowska. Według niej to, czy konkurs będzie rzetelnie przeprowadzony, zależy wyłącznie od etycznej postawy osoby kierującej kadrami.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama