Stracone pokolenie. Oszukane. Przegrane. Te frazy powtarzają się w publikacjach opisujących kondycję dwudziestoparolatków wchodzących w dorosłe życie. O straconym pokoleniu informują media, o przegranym pokoleniu piszą ekonomiści, o młodych oszukanych mówią politycy. I nie chodzi tylko o nasze dzieciaki. Bezrobocie wśród młodych Europejczyków oscyluje – w zależności od kraju – w granicach 25–50 proc.
Komisarz UE ds. zatrudnienia Laszlo Andor ostrzega, że jeśli nie podejmiemy nadzwyczajnych środków, nie zwiększymy liczby miejsc pracy, Europa może stracić całą generację. 14 mln młodych ludzi może pójść do socjalnego piachu. Na świecie panoszy się kryzys, gospodarka stanęła, więc nasze młode, śliczne, wypieszczone dzieci mogą sobie tylko postronek zawiązać u szyi. Albo stanąć w kolejce do pośredniaka. Zwłaszcza że choć niemal każde jest z dyplomem magistra albo inżyniera w kieszeni, to są całkiem nieprzygotowane do życia, pracy i zmagania się z losem. Jeśli które będzie miało szczęście, zatrudni się na umowę śmieciową i żywota dokona w call center.
Lamentujemy nad nimi, jakby świat się kończył. Jak gdybyśmy spłodzili i wychowali gromadę nieudaczników przeznaczonych na rzeź. Którzy nic nie znaczą, których nic nie czeka. Tyle że to nieprawda. Nasz strach i troska o ich losy to z jednej strony wyraz naturalnej troski starszych o swoje młode. Ale jednocześnie emanacja naszych obaw i lęków wobec świata, który zmienia się zbyt szybko, byśmy mogli to zrozumieć. Wali się na naszych oczach system, do którego się przyzwyczailiśmy: stabilnych zawodowych karier po szkole, stopniowego bogacenia się i zdobywania dóbr materialnych (to co, że zwykle na raty), wreszcie spokojnej, szczęśliwej emerytury. Było i nie ma. Więc jak one będą żyć, te nasze dzieci? Bez etatów, bez perspektyw na dostatnią, stabilną starość? Będą. I zapewne długo oraz całkiem szczęśliwie. Choć całkiem inaczej niż my. Bo i oni są inni.

Obywatel made in Poland

O kondycji młodzieży w Polsce rozmawiałam w ostatnich dniach z najwybitniejszymi intelektualistami, wychowawcami akademickimi i naukowcami. Każdy z nich, choć na swój sposób, potwierdzał moją tezę o bzdurności szermowania epitetami typu „stracone” w stosunku do współczesnej młodzieży. To prawda – mamy kryzys gospodarczy, na rynku pracy jest po prostu źle. Rosnące bezrobocie jest czymś, na co trudno przymykać oczy. Jak również na fakt, że w szczególny sposób dotyka ono młodych. Jak mówi dr Maciej Duszczyk z Instytutu Polityki Społecznej UW, ci ludzie czują się blokowani. Przez całe życie tłuczono im do głowy, że mają nieograniczone możliwości, że jeśli tylko będą się starać, ukończą studia, świat stanie przed nimi otworem. Będą mogli być, kim tylko zechcą. A tu globalna klapa i – wielki znak „Stop”.
Profesor Jarosław Górniak z Uniwersytetu Jagiellońskiego, socjolog i naukowy koordynator badań Bilans Kapitału Ludzkiego, przyznaje – silniki gospodarki nie ciągną. Zaledwie 16 proc. pracodawców zamierza przyjmować nowych pracowników, w dodatku 9 na 10 chce zapełnić wakaty na istniejących już miejscach pracy. Nowych prawie nie przybywa. Efekt: absorpcja młodych przez rynek jest poważnie zaburzona. W dodatku – o czym ci lamentujący nad ciężką dolą dzieciaków nie wspominają – na tym rynku walczą ze sobą trzy grupy. Młodzi, którzy chcą zacząć dorosłość na własny rachunek. Ci po 50. roku życia, aby dotrwać do coraz bardziej oddalającej się w czasie emerytury. I ci, którzy pracują, ale obawiają się zwolnienia, więc zrobią wszystko, aby nie wylecieć za burtę. Państwo ma pomagać wszystkim tym grupom, w efekcie czego te działania się znoszą. I jest mało zabawnie. Dla młodych, których ambicje i oczekiwania rozbudzili zarówno ich rodzice, jak i politycy – to szok. Ale jeszcze większy dla starszego pokolenia. Prof. Krystyna Szafraniec z UMK w Toruniu zwraca uwagę, że przez dziesięciolecia pielęgnowaliśmy w sobie pewną wizję świata nieskończonych rezerw, opartego na wiedzy, gdzie młodzi mieli być motorem napędowym gospodarki, która się będzie nieustannie rozwijała. A przynajmniej nie pozwolą spaść poziomowi naszego życia w dół. Teraz przestało to działać.
Jak bardzo pamięć ludzka jest zawodna i wybiórcza. To nie pierwszy kryzys ekonomiczny, z jakim mamy do czynienia w ciągu ostatnich dekad. Sytuacja na rynku pracy nie jest najgorsza w porównaniu z tymi, które już przeżyliśmy, a perspektywy młodych nie są dziś bardziej zagrożone niż przed laty. Nie trzeba się cofać pamięcią do czasów komuny, kiedy nikt nie miał niczego, zdobycie papieru toaletowego było problemem, a na ohydne mięso z kością, które choć na kartki, i tak trzeba było polować. Zostawmy ten temat historykom, choć dobrze mieć w tyle głowy te obrazy, zanim zacznie się wygłaszać kategoryczne, totalnie defetystyczne kwestie.
Aby spojrzeć trzeźwiejszym okiem na doroślejące dzieci, wystarczy mentalna przejażdżka do czasów bliższych. Skoncentrujmy się na okresie wyznaczonym granicą transformacji 1989 r. Pionierzy polskiego kapitalizmu lubią wspominać stare dobre czasy, kiedy z łóżek polowych rozstawionych na chodniku sprzedawali wszystko, co udało im się zdobyć. Jak jeździli handlować na Zachód, otwierali pierwsze sklepy, tworzyli zakłady pracy. Jak dawali sobie radę. To były piękne dni. Już uformował się mit o tym, jak Polacy tworzyli kapitalizm, równy mitowi zdobywania Dzikiego Zachodu przez amerykańskich osadników. Ale tak jak w Stanach niechętnie się dziś mówi o indiańskich ofiarach pacyfikowanych przez butnych i okrutnych najeźdźców, tak u nas półgębkiem, bardzo rzadko wspomina się tych, którym się nie udało. Pracowników PGR-ów i ich potomstwo (ciągną za sobą ten historyczny bagaż przegranych do dzisiaj). Załogi likwidowanych zakładów pracy. Ich dzieci ogoliły głowy na łyso i zaczęły gorączkowo poszukiwać winnych swojego nieszczęścia w wolnej ojczyźnie. Bolesław Tejkowski był ich mistrzem. Pamiętacie? A ci, którzy odnieśli sukces lub choćby sukcesik – czy pamiętają, jaką cenę musieli za to zapłacić. Tę katorżniczą pracę związaną choćby z koniecznością błyskawicznej nauki i dostosowania się do zmienionego nagle świata? To prawda, otwierały się drzwi, ale nie same. Trzeba je było wyważyć.
Potem także nie było tak, że działo się już tylko lepiej i lepiej. Wystarczy rzucić okiem na dane GUS – hasło: bezrobocie. Wartość jednocyfrową miało jeszcze w 1990 r. (nie pozamykano wszystkich wielkich zakładów pracy), ale szybko zaczęło się piąć w górę – 12, 14, 16 proc. Na przełomie stuleci wskaźnik ten oznaczający ludzi, którzy nie mają i nie mogą znaleźć pracy, przekroczył próg 20 proc. A pamiętać należy, że granice i unijne rynki pracy jeszcze nie stały dla nas otworem. – To było potwornie upokarzające – wspomina Dorota, dziennikarka w ogólnopolskiej gazecie, która w tym czasie robiła drugi fakultet z socjologii na paryskiej Sorbonie. Pracowała jako au pair, niańcząc francuskie bachory za marne grosze i z zazdrością zerkając na studentów z innych krajów. Oni mogli złapać każdą robotę, w każdym momencie zamienić sobie jedną na drugą, lepiej płatną. – To nie były żadne wymarzone kariery. Zwyczajne śmieciowe prace, jakie wykonują studenci na całym świecie: w fast foodach, w kawiarniach, w centrach usługowych – mówi. Ale potwornie im wówczas zazdrościła. Ona musiała siedzieć u swoich państwa, znosić ich humory i kłaść uszy po sobie. Była obywatelem gorszej kategorii – made in Poland.
Czy wtedy start w życie był łatwiejszy? Nie bardzo, ludzie niemal podrzynali sobie gardła, żeby tylko mieć jakąkolwiek robotę. A jak ją mieli, to pilnowali. Pracowali po kilkanaście godzin na dobę. Dziś rzecz nie do pomyślenia, żeby tyrać po 16 godzin i to bez pieniędzy ekstra za nadgodziny. Tak się działo nie tylko w korporacjach, lecz także w średnich i całkiem małych firmach. Może dlatego, że wciąż powszechne było przekonanie, że gorliwością i pracą narody się bogacą. Że mamy mnóstwo do nadrobienia, aby dogonić bogatsze kraje. Marzeniami statystycznego Kowalskiego były mały biały dom kupiony na kredyt, zagraniczne auto w leasingu, labrador w ogródku i wczasy w Egipcie.
Profesor Mira Marody, socjolog z UW, zauważa, że opętała nas wówczas wizja idealnego, dostatniego życia, takiego zachodniego dobrostanu – jak to się z angielska mówi „well beeing”. Pojęcie to stało się popularne w krajach Europy i w USA po II wojnie światowej, kiedy dla ich społeczeństw nastały czasy pokoju i stabilizacji. – Ten model już dawno nie obowiązuje, a my się wciąż do niego odwołujemy – mówi Marody. My, czyli starsi dorośli. Bo młode kohorty, powiada, są już zupełnie inne. Odmienne nawet od ich starszego o 5–10 lat „rodzeństwa”. Nie zamierzają się napinać, robić karier w korpolandach, tyrając do zemdlenia. Nie potrzebują koniecznie tych wszystkich rzeczy, które my tak chcieliśmy mieć. Praca owszem, jest potrzebna, ale ma być rozwijająca. I nie zamierzają dla dobra firmy darmo siedzieć po godzinach. Jak im się nie podoba, mówią do widzenia. Nie czują związku z pracodawcą, nie czują lojalności. – Firmy chcą im mało płacić, więc ci nie chcą dużo pracować – wyjaśnia socjolog. Są zapatrzeni w siebie, dążą do szczęścia rozumianego bardzo indywidualnie, chcą być wolni. – Przejawem statusu nie są dla nich wskaźniki materialne, tylko duchowe – wskazuje Marody. Poświęcają się swoim pasjom, często dla innych niezrozumiałym, jak np. japońskie seriale. Intensywnie pracują nad samorealizacją, nad poczuciem szczęścia i wewnętrznego zadowolenia. Więc jacy oni straceni? Dla kogo?



Kolumbowie i reszta

Zresztą, gdyby tak wziąć rzecz historycznie, ile to już straconych pokoleń powinniśmy mieć za sobą. Z powodu kryzysów ekonomicznych, politycznych zawirowań, powstań czy wojen – każde z tych wydarzeń było niezwykle ważnym doświadczeniem formacyjnym. A jednak każda z tych poprzednich generacji zdołała przeżyć swoje życie, mniej bądź bardziej szczęśliwe, każda z nich zdołała coś po sobie potomnym zostawić. Weźmy te, którym przypadły w udziale powstania narodowe. Było ich trochę – od kościuszkowskiego do warszawskiego (ale bez powstań śląskich) – siedem. – Przecież nawet pokolenia Kolumbów nie odważymy się nazwać straconym – podnosi prof. Zbigniew Mikołejko, filozof. Wytraconym, wymordowanym – tak. Ale nie straconym. Zostawiło po sobie mocny ślad. Choćby mit o pięknych dwudziestoletnich wydanych w łapy śmierci. „Zostanie po nas złom żelazny i głuchy, drwiący śmiech pokoleń” – pisał Tadeusz Borowski, który po wyzwoleniu, jak wielu byłych więźniów obozów koncentracyjnych, popełnił samobójstwo. Tak się jednak nie stało – za sprawą ich odwagi, talentu. Tadeusz Gajcy, Krzysztof Kamil Baczyński – czy o generacji, która wydała takich ludzi jak oni, można powiedzieć, że jest przegrana?
Profesor Mikołejko w ostatniej książce „Jak błądzić skutecznie” (w rozmowie z Dorotą Kowalską) mówi o sobie, że on jest z pokolenia „studenckiej czapki”. Ludzi chowanych w tużpowojennej Polsce – biednej i zniewolonej – na komunistycznych janczarów. Wchodzili w dorosłość, patrząc, jak się wypędza Żydów, jak się tłumi protesty studenckie. Byli mocno trzymani za pyski, a mimo to właśnie on i jego koledzy tworzyli ruch „Solidarności”. Nie wierzyli, nie wyobrażali sobie nawet, że np. święto 3 Maja będzie można obchodzić w ich kraju. I nie pod sztandarami, ale grillując kiełbaski, pijąc piwo, gadając i się bawiąc. Jechał w zeszłym roku pociągiem z Sandomierza do Warszawy i obserwował świętujących ludzi na zielonych brzegach Wisły. A zapach smażonych kiełbasek wpadał przez okna jak zapach wolności. Więc było warto – choć niektórzy z jego przyjaciół już nie żyją, niektórzy wyemigrowali z kraju.

Dziecinni dorośli

A te nasze dzieci, już prawie dorosłe? Cóż, one jeszcze tak naprawdę niewiele przeżyły, o nic nie musiały się bić, nie doświadczyły jeszcze niczego, co by je uformowało, wyrzeźbiło. Ich starsi o parę, paręnaście lat koledzy mają za sobą zbiorowe doświadczenie wielkiej emigracji, kiedy to po 2004 r., uciekając przed bezrobociem, ruszyli szturmować najpierw brytyjskie budowy i zmywaki, a potem resztę Wspólnoty. Ale i oni nie są straceni, ani dla siebie, ani dla Polski – podkreśla prof. Teresa Gardocka ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. Pracują, realizują się, przyjeżdżają. Ułożyli sobie życie. – Każde pokolenie ma swoje szczęście i swoje traumy – powiada prof. Gardocka. Tego najnowszego szczęściem jest absolutna wolność. Kłopotem brak pracy.
Większość moich rozmówców uważa, że to, co niepokoi starszych – oprócz kiepskiej sytuacji gospodarczej w kraju i w reszcie świata – jest właśnie ta inna postawa młodzieży wobec siebie, innych, obowiązków, inna wizja przyszłości. To szczególnie widoczne na salach wykładowych. Prof. Anna Mikołejko, socjolog religii i kultury oraz historyk idei, zauważa, że ci dorośli już niemal ludzie często zachowują się jak duże dzieci. Rozpieszczone i niezbyt dobrze wychowane. Nie zawsze wiedzące, po co studiują. Nieumiejące się zachować na uniwersyteckich salach. Potwierdza to prof. Górniak. I stawia diagnozę: brak selekcji na wyższe uczelnie sprawił, że dziś po dyplom idą wszyscy. Wcześniej tylko najzdolniejsi, najbardziej zdesperowani i zdyscyplinowani. – I uważają, że dyplom po prostu im się należy – uśmiecha się prof. Anna Mikołejko. Wiedzą, że każdy się gdzieś dostanie, że coś uda mu się skończyć. Zaczynają naukę na kilku kierunkach, potem nie dają rady. Na zajęciach nie uważają, nie dyskutują, nie spierają się. Są mili, nawet dość grzeczni, ale trudno ich zmusić do większego wysiłku. Wymieniają się notatkami na Facebooku, a potem wszyscy opowiadają te same bzdury. Bardziej zajmują ich współczesne zabawki: wciąż coś oglądają albo czegoś słuchają na swoich smartfonach. Jacyś tacy nieobecni.
Bardziej przejmują się ich rodzice. Zdarza się, że przychodzą na uczelnie wypytywać o postępy latorośli, tak jak wcześniej chodzili na wywiadówki do szkoły. Nie rozumieją, że tak naprawdę wykładowcom nie wolno rozmawiać na ten temat, do dyskrecji obliguje ich prawo. – Ale oni nie dają swoim dzieciom prawa do dorosłości – wzdycha prof. Mikołejko. A one nieszczególnie nawet protestują. Prof. Teresa Gardocka opowiada o ojcu, który towarzyszył synowi, kiedy ten przyszedł rozmawiać o indywidualnym toku nauczania. Stał w drzwiach, w korytarzu, gotów w razie potrzeby wkroczyć do akcji. Prof. Mikołejko o mamie, która usiłowała nakłonić ją do złamania prawa, aby poprawić sytuację córki. I o innych, zatroskanych, współczujących swoim dzieciom „starszych”. Obie rozumieją ich: w końcu zainwestowali w wychowanie i edukację potomstwa nie tylko pieniądze, lecz wielki wysiłek. To oni wyważali drzwi, tyrali dniami i nocami, brali kredyty. Mają olbrzymie plany i ambicje – żeby młodym było lepiej. Ale może właśnie lepiej by było, gdyby dali im się trochę poobijać, pokaleczyć nawet na własny rachunek.



Szybkie dorastanie

Trzeba jednak przyznać, że te duże dzieci, nawet wbrew staraniom rodziców, w czasie kryzysu zaczynają coraz szybciej dorastać i coraz więcej rozumieć. To, co jest charakterystyczne dla tych ostatnich roczników, to fakt, że dziś niemal wszyscy – czy dzienni, czy zaoczni – pracują. Nie dorabiają, ale pracują właśnie. Bo chcą być niezależni, bo wiedzą, że muszą zdobywać doświadczenie, aby znaleźć się potem na trudnym rynku pracy. Prof. Szafraniec zwraca przy tym uwagę, że oni ten elastyczny rynek – umowy nie na etat, ale o dzieło czy czas określony – który starszych napawa takim przerażeniem, potrafią świetnie wykorzystywać, po prostu w nim pływają. Nie płacą składek, ale też w przeciwieństwie do poprzednich roczników nie wierzą w to, że państwo zapewni im emeryturę. Liczą na siebie. Wybierają różne drogi – jedni szybkie wejście na rynek pracy, inni studia doktoranckie, które notabene stały się po prostu kolejnym szczeblem edukacji. Z indeksami, koniecznością zaliczania, zdawania kolejnych egzaminów. Wybierają je najlepsi i bardzo przeciętni. Tu też się pozamazywało. Ale bez wątpienia chcą zdobyć coś innego lub coś więcej. Zresztą zawsze tak jest, w każdej epoce, niezależnie od ekonomicznych czy politycznych burz, że każda ma swoich geniuszy, swoich liderów. To, statystycznie rzecz biorąc, od 1 do 3 procent populacji. I według ich zasług ta generacja będzie potem oceniana.
Na razie nasze dzieci dopiero próbują swoich sił i, jak zauważa prof. Mira Marody, testują nowe sposoby na życie. Rewolucja technologiczna, która zmienia cały nasz kontekst działania, daje im ogromną przewagę. Te ich zabawki – smartfony, tablety to ich wirtualne życie na portalach społecznościowych niezauważalnie nawet dla nich przekształca się w ich środowisko pracy, do którego starszym, nawet pracowitym i wyedukowanym, trudno pretendować. W dodatku wszędzie, na całym świecie, czują się jak u siebie. Żadne z nich nie jest Sienkiewiczowskim Latarnikiem, który na wspomnienie Ojczyzny popada w histerię i następuje jedna wielka katastrofa. Jak zatęsknią, wejdą do sieci, pogadają, ponarzekają, dołączą do kolejnej akcji protestacyjnej. Albo wsiądą w samolot i przylecą. Choćby po to, żeby podymić na Wiejskiej. Bo to już nie jest poprzednie pokolenie uśpionych lemingów – jak zauważa prof. Szafraniec. Są aktywni społecznie i politycznie. Przebudzeni. Gotowi walczyć o swoje. Najlepiej wirtualnie, ale jeśli trzeba – potrafią się zmobilizować. Dowody: awantura o ACTA. Ale także te wszystkie marsze i pochody – lewicowe czy prawicowe. Obudzili się. O coś im chodzi.

Potencjalni zwycięzcy

W dodatku, wbrew naszym panicznym lękom, mają kapitał, którego nie sposób roztrwonić. Przede wszystkim wiedzę. Wprawdzie w ostatnich czasach wiele złego mówiło się o przeedukowaniu społeczeństwa, o niedostosowaniu systemu nauczania do współczesności, ale chyba nie warto akurat z tego powodu tak biadolić. Prof. Jarosław Górniak kpi: to tak, jak gdyby zarzucać komuś, że przeczytał za wiele książek. Bo po co mu ta wiedza, jeśli jej zaraz nie sprzeda? Tymczasem jeśli nie sprzeda jej zaraz, to na pewno za chwilę na niej zarobi. I podaje przykład z przeprowadzonego na dużej próbie badania: osoby z wykształceniem wyższym radzą sobie na rynku pracy zdecydowanie lepiej niż reszta (mowa o absolwentach wyższych uczelni do 30. roku życia, pięć lat po skończeniu szkoły). Wprawdzie przez pierwsze 12 miesięcy ich sytuacja jest gorsza, ale już po tym feralnym roku bardzo sie poprawia: ponad 70 proc pracowało, a stopa bezrobocia wyniosła 21 proc. Wśród tych, którzy nie zdali matury, pięć lat po opuszczeniu szkoły pracowało nieco ponad 40 proc., zaś stopa bezrobocia wynosiła 42 proc. Więc w dłuższej perspektywie wykształcenie się jednak opłaca. Kolejny przykład: Japonia w latach 50. ubiegłego wieku była zapóźnionym technologicznie krajem, w którym główną rolę odgrywał ciężki przemysł. Postawiła na edukację: w okresie powojennej modernizacji powstało tam 55 nowych uniwersytetów. W pewnym momencie zaczęło brakować rąk do pracy, ale potem dokonała tak wielkiego skoku, że nie tylko u nas chcieliśmy budować drugą Japonię. Albo takie Chiny. W 2009 roku w tym kraju na studia I stopnia zapisało się 6 mln osób. Tyle co łącznie w USA, Japonii i Unii Europejskiej. I jakoś nikt tam nie płacze, że to za wiele.
Jest trudno? Jest. Może będzie lepiej. A na pewno inaczej. Jedno jest pewne: nikomu nic się nie należy, jeśli sam sobie tego nie wywalczy. I czy nam się to podoba, czy nie, odnosi się to także do młodego pokolenia. Do naszych dzieci. Więc nie lamentujmy, nie drzyjmy włosów z głów. Daliśmy im to, co mogliśmy. Teraz muszą sobie radzić same. Są dzielne i mądre. Zaradne i pracowite. Są inne, tak jak inny jest świat. Ale to ich świat, który będą poskramiać. Więc naszymi narzekaniami, naszymi fobiami nie psujmy im samopoczucia. Nie podważajmy ich wiary w swoje siły.