Pierwszy raz od dawna spadła w Polsce liczba przepracowanych godzin. I to od razu rekordowo. To bardzo dobra wiadomość. Może nawet dowód, że wreszcie normalniejemy. Oczywiście to nie jest jeszcze żaden trend i za kilka miesięcy może się okazać, że mieliśmy do czynienia z nieistotnym wahnięciem. Możliwe. Na razie jednak cieszmy się tym, co mamy.
Najpierw fakty. Kilka dni temu NBP opublikował raport dotyczący sytuacji na rynku pracy. Wynika z niego, że w II kwartale 2017 r. przeciętny czas pracy w Polsce spadł o 2,1 proc. (rok do roku). Co jednak jeszcze ważniejsze, sięgnął poziomu nienotowanego od dekady. Aby wiedzieć, o czym mowa, osadźmy to w kontekście. W roku 2007 r. Polak pracował przeciętnie 41,5 godz. w tygodniu. Wskaźnik zaczął wyraźnie spadać w 2009 r., gdy pracodawcy w obawie przed kryzysem zaczęli redukować koszty: albo zmniejszając zatrudnienie, albo organizując pracę tak, by płacić mniej. Wówczas na kilka lat ukształtowała się nowa średnia pracy Polaka – ok. 40,5 godz. tygodniowo. Na początku 2014 r. liczba przepracowanych godzin znów zaczęła iść w górę, dochodząc w ciągu dwóch lat do poziomu 41 godz. I wtem – bum – nagły spadek do niecałych 40 godz.
Tym, co odróżnia obecny spadek od tamtego z lat 2009–2013, jest ekonomiczny kontekst. Wtedy spadek był efektem strachu pracodawców i pracowników przed kryzysem. Kryzys ostatecznie w nas nie uderzył. Nie brak jednak głosów, że odbyło się to kosztem pracownika. Który pokornie zgodził się pracować za mniej i w mniej pewnych warunkach. Dziś jest już inaczej. Obecnie obłożenie pracą spada w otoczeniu niezłej koniunktury oraz niskiego bezrobocia. A więc w czasie, gdy pracownik jest trochę silniejszy. Nie jest to oczywiście mityczny rynek pracownika, bo wciąż jest on opłacany słabo, nie stoi za nim skuteczny zorganizowany mechanizm związkowy, a państwo nie oferuje mu zbyt wielu realnych zabezpieczeń na wypadek utraty pracy (nasze zasiłki należą do najniższych i najkrócej wypłacanych w Unii). Bez dwóch zdań jest jednak lepiej niż w 2009 r.
Co właściwie wynika z tego, że w Polsce trochę mniej się pracuje? I dlaczego warto by było ten trend utrzymać? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba zejść nieco głębiej, niż robi to w swojej interpretacji NBP. Bank skupia się na tym, że spadek liczby nadgodzin w gospodarce może oznaczać niższy wzrost płac. Stąd wniosek, że pracownikowi będzie gorzej. My jednak spójrzmy na sprawę z innej strony. Zauważymy wtedy, że zmniejszenie obciążenia pracą jest rodzajem dobrobytu pracownika. Pod warunkiem oczywiście, że nie odbywa się kosztem zmniejszenia pensji (a nie odbywa się).
Nie jest przecież żadną tajemnicą, że w Polsce pracuje się nie tylko zbyt tanio, ale i zbyt długo. Co roku, gdy OECD publikuje swoje dane, możemy przeczytać w sieci albo prasie ekonomicznej niemal te same nagłówki: „Polacy harują najwięcej!”. I nie ma w tym wiele przesady. Od lat należymy do tych krajów rozwiniętych, gdzie pracuje się dużo. W 2016 r. wyprzedzały nas pod tym względem tylko Rosja, Chile, Meksyk, Grecja i Korea. Cała reszta Europy (od Skandynawów przez Brytyjczyków po Czechów czy Węgrów) spędza w pracy mniej czasu. Aby zrozumieć, o co chodzi, porównajmy naszą tygodniówkę z 2016 r. (40,7 godz.) z tygodniówką Holendra (30,3), Duńczyka (32,9) albo Niemca (35,2). To już jest przecież zupełnie inna liga. Zupełnie inny model korzystania z życia i organizowania czasu wolnego. Lecz również dowód, że współczesna Polska cierpi na pewien specyficzny rodzaj niedostatku, na który w naszym języku brakuje nawet jednego dobrego określenia. Dlatego czytając na ten temat, mogą państwo trafić na pojęcia „ubóstwo czasowe”, „głód czasu” albo wręcz (preferowany przeze mnie) neologizm w rodzaju „czasobieda”.
W Polsce postulat „pracujmy mniej” był przedstawiany jako ekonomiczna herezja. Panowało wręcz mistyczne przekonanie, że jak człowiek mało pracuje, to prawdopodobnie jest z nim coś nie tak. Bo albo nie jest dostatecznie pracowity, albo jego praca nie jest nikomu potrzebna. I jedno, i drugie powodowało, że pracownikowi występował na czoło zimny pot, a w głowie kołatał strach przed rychłym zwolnieniem.
Tymczasem problem jest powszechny. W Polsce czasobieda uderza w Polaków znajdujących się na różnych szczeblach dochodowo-statusowej drabinki społecznej. Najmocniej odczują ją oczywiście najsłabsi, czyli pracujący biedni (prekariusze). Oni w zasadzie nie mają wyboru. Ponieważ ledwo starcza im od pierwszego do pierwszego, to muszą oni (a jeszcze częściej one, bo to przede wszystkim problem kobiet) łączyć różne rodzaje zatrudnienia. Biorą je więc, nawet jeśli wiąże się to z długimi dojazdami do pracy albo godzinami aktywności zawodowej trudnymi do pogodzenia z normalnym życiem. Na domiar złego państwo od lat pracującym biednym sprawy nie ułatwia. Bo od początku poprzedniej dekady polska polityka społeczna jest oparta na założeniu, że bezrobotny nie powinien w ofertach przebierać, bo go to tylko rozleniwi. W praktyce więc odrzucenie nawet bardzo słabo płatnej lub zwyczajnie niedogodnej oferty pracy wiąże się zazwyczaj z utratą prawa do zasiłku. W ten sposób tworzona jest dodatkowa presja na to, by jednak taką pracę podjąć. Choćby na fatalnych warunkach.
Niestety z czasobiedy nie jest łatwo się wyrwać przy wyższych zarobkach. Co prawda wraz ze wzrostem zamożności rośnie liczba przykrych obowiązków domowych, które można zautomatyzować albo zlecić komuś innemu. Z drugiej jednak strony etos nowej polskiej klasy średniej też niesie ze sobą specyficzny kierat. Chcesz mieć domek albo większe mieszkanie? Licz się z koniecznością czasochłonnych dojazdów na przedmieścia. Do tego kredyt, przez który – jeśli szef każe – weźmiesz robotę do domu. Prywatna szkoła albo dodatkowe zajęcia dla dzieci? Kolejne wydatki, za które prócz twardej monety płacimy również czasem. Do tego dochodzi silny wtłoczony do głowy przymus (obecny zwłaszcza wśród ludzi dorastających w najtrudniejszej fazie polskiej transformacji), by nie marnować czasu i w każdą wolną chwilę wetknąć jeszcze trochę więcej pracy. Tak na wszelki wypadek.
Mimo że problem wydaje się tak oczywisty, polskie elity polityczne i ekonomiczne od lat odmawiają uznania, że w ogóle istnieje. A wszelkie pomysły, by pracować mniej, uznaje się za czczą fantastykę. Niewielu potrafi przyznać, że czasobieda zabija nie tylko indywidualne życie wielu obywateli, lecz również demokrację. I to dalece brutalniej niż wyciszenie Trybunału Konstytucyjnego. Dlaczego? W społeczeństwach szczególnie mocno doświadczonych przez zjawisko czasowego ubóstwa tylko niewielka część obywateli może na serio uczestniczyć w życiu publicznym. A więc w pełni być obywatelami. Tu już nawet nie idzie o to, by angażować się osobiście. Czasobieda nie pozwala nawet w miarę na bieżąco śledzić opiniotwórczych debat albo wyrobić sobie zdania w kluczowych dla życia politycznego kraju kwestiach. Podobnie jest z udziałem w kulturze albo z czytelnictwem. Skąd wziąć na nie czas w realiach gospodarki, która nie zostawia czasu na cokolwiek innego? A miłość? A przyjaciele? A pomaganie słabszym? A społecznikostwo? To sfery życia, gdzie również płacimy walutą czasu. A gdy jej brakuje, to one obumierają. A nasze człowieczeństwo razem z nimi.
Dlatego cieszmy się z choćby najmniejszego przejawu mniejszego obłożenia pracą. I miejmy nadzieję, że to nie jest statystyczne złudzenie.
Czasobieda nie pozwala śledzić opiniotwórczych debat albo wyrobić sobie zdania w kluczowych dla życia politycznego kraju kwestiach. Podobnie jest z udziałem w kulturze albo z czytelnictwem. Skąd wziąć na nie czas w realiach gospodarki, która nie zostawia czasu na cokolwiek innego? A miłość? A przyjaciele? A pomaganie słabszym? A społecznikostwo? To sfery życia, gdzie również płacimy walutą czasu. A gdy jej brakuje, to one obumierają