W ostatniej chwili przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji anulował karę nałożoną na TVN. Ale całe zamieszanie doskonale pokazuje, jak działają w Polsce mechanizmy regulowania rynku mediów.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Jeszcze kilka dni temu nikt nie wiedział, czy Grupa TVN będzie musiała zapłacić 1,48 mln zł kary, którą w grudniu ub.r. nałożyła na nią Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Wszystko zależało od tego, czy przewodniczący postąpi wbrew innym członkom KRRiT i wycofa się z represji wobec kanału informacyjnego TVN24, który – ich zdaniem – naruszył prawo swoimi relacjami z blokowania mównicy w Sejmie i protestów na Wiejskiej. Witold Kołodziejski dopiero 10 stycznia wieczorem stwierdził, że sankcję uchyla. Był to ostatni moment, bo o północy mijał termin, w którym nadawca mógł się od kary odwołać.
Sankcje wobec TVN miały być nauczką dla wszystkich komercyjnych nadawców, ale na przełomie grudnia i stycznia Kołodziejski zachowywał się tak, jakby nie marzył o niczym innym niż ułaskawienie stacji. Spotykał się w tej sprawie z przedstawicielami nadawcy, zapraszał do rozmów organizacje dziennikarskie, za pośrednictwem swojej rzeczniczki prasowej podpowiadał telewizji drogę odwoławczą. Można było odnieść wrażenie, że Grupa TVN nie ma większego przyjaciela niż były radny PiS.
Lecz przecież jeśli nie chciał karać, mógł zgłosić sprzeciw na posiedzeniu 7 grudnia 2017 r., kiedy KRRiT ustalała swoje stanowisko wobec TVN24. Albo przynajmniej dyplomatycznie wyjść z posiedzenia, wtedy nie byłoby kworum do głosowania, a kilka dni później sprawa uległaby przedawnieniu. Mógł w końcu, mimo uchwały, wykorzystać prerogatywy przewodniczącego i nie nakładać sankcji. Jednak 7 grudnia za karą głosował i cztery dni później decyzję w tej sprawie podpisał.
Rozpętała się burza. Nawet środowiska uznające winę TVN uważały, że karać finansowo nie należało. I przewodniczący KRRiT został z gorącym kartoflem decyzji, o której Departament Stanu USA (właścicielem TVN jest firma amerykańska) napisał w oświadczeniu, że „zdaje się podważać wolność mediów w Polsce, która jest naszym bliskim sojusznikiem i bratnią demokracją”. Wirtualna Polska podawała nieoficjalnie, że kara nie podobała się też premierowi Mateuszowi Morawieckiemu. Kołodziejski świecił oczami, bo jako przewodniczący to on reprezentuje KRRiT i ma większe od pozostałych członków rady uprawnienia. Ale zarówno za tym największym w historii polskich mediów wymiarem kary, jak i za innymi decyzjami stała cała piątka osób wybranych przez Sejm, Senat i prezydenta RP do regulowania rynku mediów elektronicznych.
Rada kar
Przed świętami Bożego Narodzenia w 2016 r. grupa posłów opozycji zablokowała salę plenarną Sejmu, a przed budynkiem parlamentu zgromadzili się zwolennicy Komitetu Obrony Demokracji. Prezes PiS Jarosław Kaczyński nazwał blokadę próbą puczu. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji postanowiła sprawdzić, jak stacje informacyjne pokazywały tamte wydarzenia, i prawie rok później uchwaliła, że kanał TVN24 trzeba ukarać. Bo nie komentował transmitowanych wydarzeń, co było w oczach rady złe, a jak już skomentował, to podburzał, co było jeszcze gorsze.
W uzasadnieniu napisano, że TVN24 propagował „działania sprzeczne z prawem oraz sprzyjające zachowaniom zagrażającym bezpieczeństwu”. Krajowa Rada stwierdziła, że „relacjonowanie w programie TVN24 wydarzeń z sali posiedzeń Sejmu miało bezpośredni wpływ na reakcje osób zgromadzonych przed budynkiem, a także na wypowiedzi i zachowania polityków opozycji parlamentarnej, którzy dokonując nielegalnej obstrukcji obrad, zachęcali do demonstracji osoby zgromadzone na zewnątrz”. Zarzuciła nadawcy, że „pozostawiał bez komentarza wielokrotnie powtarzane materiały zdjęciowe zawierające rejestrację przebiegu incydentów z udziałem uczestników zgromadzenia publicznego i funkcjonariuszy Policji”. Dowodem przeciwko TVN24 było m.in. pokazanie na antenie Piotra Stasińskiego, zastępcy redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”, mówiącego: „Posłowie powinni blokować salę obrad jak najdłużej”.
Gdyby to zależało od członka KRRiT Janusza Kaweckiego, TVN zostałby zapewne ukarany dużo wcześniej. Kawecki – inżynier budownictwa i profesor nauk technicznych, autor audycji w Telewizji Trwam i Radiu Maryja oraz publicysta „Naszego Dziennika” i tygodnika „Sieci” – starał się o to już na początku 2017 r. Jednak uprawnienia do karania mediów ma wyłącznie przewodniczący. Jeśli podpiera się przy tym uchwałami całej rady, to tylko przez grzeczność albo kierując się chęcią rozłożenia odpowiedzialności. Bo formalnie szef KRRiT może w tych sprawach działać wbrew opiniom kolegów. W tym przypadku nie działał, lecz nie rwał się również do rozliczenia TVN24 za pokazywanie rzekomej próby puczu.
Dlatego Kawecki musiał „walczyć w strukturach rady”. Tak tłumaczył w czerwcu 2017 r., gdy o. Tadeusz Rydzyk na antenie Radia Maryja krytykował opieszałość rady. Kawecki wolałby działać szybko i zdecydowanie. W tygodniku „Wiara, Patriotyzm i Szuka” w listopadzie 2017 r. narzekał, że przewodniczący jest „za miękki” i „za mało decyzyjny”. „Zapewne chciał znać różne opinie i odsyłał do coraz to nowych opiniujących” – mówił Kawecki, ubolewając, że choć monitoring audycji informacyjno-publicystycznych TVP, TVN i Polsatu emitowanych w dniach 16–18 grudnia 2016 r. był gotowy na koniec lutego 2017 r., to departament prawny KRRiT najpierw długo myślał, a w końcu uznał, że nie wie, za co można by któregoś nadawcę ukarać. „Wtedy we mnie aż się zagotowało” – relacjonował. Po takiej opinii departament prawny stracił jego zaufanie, bo przecież „raport pokazał jak na dłoni, kiedy, w jaki sposób i przez którego nadawcę naruszone zostały poszczególne punkty ustawy medialnej oraz warunki koncesji w trakcie relacjonowania owego puczu”. Członek KRRiT poprosił więc, „żeby zlecić sprawę jakiemuś dobremu prawnikowi z zewnątrz”. Ów „pracował przez całe wakacje”, ale spełnił oczekiwania. Dostarczył ekspertyzę „z przywołaniem odpowiednich paragrafów”.
Po lekturze tego wywiadu zapytałam Janusza Kaweckiego, czy głosując w sprawie kary, oceniał zgodność programu TVN24 z ustawą o radiofonii i telewizji, czy też raczej z własnymi podglądami i wizją rzeczywistości. „Zawsze, działając w KRRiT (i wcześniej w różnych instytucjach) i podejmując stosowne decyzje, kieruję się wymaganiami ustawowymi” – odpisał Kawecki za pośrednictwem rzecznika prasowego KRRiT. „Dziwi mnie stawianie przez Panią takiego pytania, w którym odczytuję wątpliwość co do obiektywizmu z mojej strony w ocenie wydarzeń przedstawianych w mediach. Uzasadnienie postawienia pytania treścią wywiadu udzielonego przeze mnie red. L. Sosnowskiemu uważam błędne. Niczym bowiem w tym wywiadzie nie dałem podstaw do twierdzenia o mojej »niechęci do TVN24«. Odpowiadając na pytania Redaktora odnosiłem się do wydarzeń, nie zaś do instytucji” (pisownia oryginalna) – stwierdził Janusz Kawecki.
Kawecki był motorem, Kołodziejski kierowcą bojowego wozu KRRiT. Amunicji dostarczyła Hanna Karp. Wykładowczyni Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu, komentatorka „Naszego Dziennika” i Telewizji Trwam, sporządziła dla KRRiT ekspertyzę grzechów TVN24. Gdy już stację ukarano, Presserwis ujawnił, że Karp jest zatrudniona w gabinecie Kaweckiego na stanowisku eksperta. Wyborcza.pl podała, że dr Karp za ekspertyzę dostała 5 tys. zł brutto.
Dwie członkinie rady – Teresa Bochwic (wiceprzewodnicząca) i Elżbieta Więcławska-Sauk – głosowały za ukaraniem TVN24. Andrzeja Sabatowskiego nie było na kluczowym posiedzeniu. Nieobecność tłumaczy wcześniej umówioną wizytą lekarską, ale przyznaje, że również był za ukaraniem TVN.
Gdy KRRiT na początku grudnia 2017 r. zdetonowała swój ładunek, wybuchły głosy w obronie stacji. Wtedy przewodniczący rady podjął z TVN rozmowy pokojowe i ogłoszono, że „dla dobra ładu medialnego strony ustaliły, że powstrzymają się od komentarzy w mediach”.
Rada ministrów
Utarło się nazywać członka KRRiT ministrem, ale to tytuł czysto grzecznościowy. Zgodnie z konstytucją członek Krajowej Rady nie może należeć do partii politycznej (takich wymagań ustawodawca nie miał wobec powołanej w 2016 r. Rady Mediów Narodowych, której większość stanowią posłowie PiS). Brak legitymacji partyjnej nie gwarantuje jednak oddzielenia KRRiT od świata polityki, bo jej skład wybierają politycy, w tej kadencji – z Prawa i Sprawiedliwości. Po dwóch Sejm i prezydent, jednego Senat.
Ustawa RTV stanowi, że mają to być osoby „wyróżniające się wiedzą i doświadczeniem w zakresie środków społecznego przekazu”. Niestety, nie przewiduje sposobu pomiaru tej wiedzy. Dlatego gdy na początku każdej kadencji branżowy magazyn „Press” przepytuje nowych ministrów w dziedzinie rynku mediów, wielu wyróżnia się niewiedzą albo salwuje ucieczką. Gdy latem 2016 r. Krajowa Rada zaczynała działalność w obecnym składzie, Elżbieta Więcławska-Sauk i Janusz Kawecki odmówili poddania się egzaminowi, Teresa Bochwic odesłała dziennikarza do urzędników biura KRRiT, a Witold Kołodziejski i Andrzej Sabatowski unikali go aż do końca.
Przewodniczący Kołodziejski powinien być jednak odważniejszy: jako jedyny w tym gronie spędził już kilka lat w radzie i wyrobił sobie nawet nienajgorszą opinię wśród nadawców, przeprowadzając telewizję naziemną przez proces cyfryzacji. Z wykształcenia filozof, pracował m.in. w TVP jako redaktor, wydawca i producent. Do KRRiT wszedł najpierw w 2006 r., a rok później przejął od Elżbiety Kruk (która została posłanką) funkcję przewodniczącego. Kiedy w 2010 r. nieprzyjęcie sprawozdania rady zaowocowało jej rozwiązaniem, Kołodziejski został wiceburmistrzem warszawskiego Ursynowa i radnym sejmiku województwa mazowieckiego, a w 2015 r. wiceministrem cyfryzacji. Tylko jego PESEL ma z przodu szóstkę. Numery identyfikacyjne pozostałych ministrów od mediów zaczynają się czwórką.
Razem z Kołodziejskim Sejm wybrał do rady Elżbietę Więcławską-Sauk, która wcześniej z ramienia PiS zasiadała w tej izbie (2001 r.) oraz w Senacie (2005 r.). Skończyła polonistykę na Uniwersytecie Łódzkim, wiele lat pracowała w tamtejszym oddziale TVP, m.in. w redakcji informacji. Dwa razy wyleciała z pracy. Najpierw po wprowadzeniu stanu wojennego – za działalność w NSZZ „Solidarność”. Drugi raz, w 2001 r., za program o korupcji w... telewizji publicznej.
Zastępczynię przewodniczącego Teresę Marię Bochwic wybrał Senat. To dziennikarka, była m.in. zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Solidarność” i dziennika „Nowy Świat”. Pracowała też w Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy i Kancelarii Premiera Jerzego Buzka. Była wicedyrektorem biura programowego Polskiego Radia (2006–2009), członkiem rad programowych TVP, Polskiego Radia i PAP oraz Rady Etyki Mediów. W PRL kolportowała m.in. „Biuletyn Informacyjny” KOR. W połowie grudnia 2017 r. powiedziała w Polskim Radiu 24, że „Krajowa Rada wielokrotnie ostrzegała TVN przed nadużyciami”, a decyzja o karze dla nadawcy zapadła „bez nacisków”.
Śmiało poczyna sobie na Twitterze jako „Pani Teresa Bochwic” (@TBochwic). Pół roku temu ćwierknęła „Brawo” w odpowiedzi na wpis niejakiego @smok05: „Chcę powszechnego abonamentu po to by @KurskiPL zarżnął TVN i Polsat. Zabrał im imprezy sportowe i zmusił do jeszcze większej emisji reklam”. Wywołała oburzenie w sieci, więc nazajutrz wyjaśniła, że przyklaskiwała zamiarowi płacenia na media publiczne. Ale najgłośniejsza jej wpadka miała miejsce ponad rok przed wejściem do KRRiT. Będąc „tylko” członkiem zarządu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, Bochwic napisała wtedy na Twitterze: „W chomikuj już nie kupię. Kupiłam dziecku »Mysz, która ryknęła«, długi na 10 min kawałek reklamowy. Film uszkodzony, nie reagują na monit”, najwidoczniej nie zdając sobie sprawy, że w popularnym serwisie internauci udostępniają pirackie treści.
Ludzie prezydenta w Krajowej Radzie to Janusz Kawecki i Andrzej Sabatowski. O ile pierwszy zajął zdecydowane stanowisko wobec TVN, o tyle drugi unika mediów. Jeszcze kilka miesięcy przed rekordową karą, gdy próbowałam z nim porozmawiać, odesłał mnie do rzecznika prasowego. Po ukończeniu historii na Uniwersytecie Jagiellońskim Sabatowski uczył w liceach, a później został dziennikarzem „Życia Literackiego” i – w stanie wojennym – redaktorem pism podziemnych. Pracował też w TVP, w latach 1991–1994 i 2007–2012, m.in. jako kierownik publicystyki i dyrektor TVP Wrocław.
Rada przełomu
W konstytucji KRRiT występuje zaraz po rzeczniku praw obywatelskich. Artykuł 213 stanowi, że stoi ona „na straży wolności słowa, prawa do informacji oraz interesu publicznego w radiofonii i telewizji”.
Działa od 1993 r. Po co ją powołano? – Krajowa Rada była elementem nowego ładu w eterze, narzędziem przełomu – odpowiada Andrzej Zarębski, którego Sejm wybrał do pierwszego składu KRRiT. – Była wzorowana na francuskiej Radzie Audiowizualnej, ale ze względu na polską specyfikę, w dużej mierze unikatowa. Kraj wychodził wtedy z dwóch popeerelowskich czarnych dziur: cenzury i państwowego monopolu na media. KRRiT miała wprowadzić w życie zasadę wolności słowa i stworzyć pluralizm na rynku opinii – wspomina Zarębski, dziś prowadzący własną kancelarię i doradzający mediom. – W sondażach popularności mieliśmy wtedy świetne wyniki. Ludzie czuli, że rada to instytucja chroniąca niezależnych nadawców i wolność słowa – dodaje.
Pierwsze lata to były czasy pionierskie. W KRRiT zasiadało wtedy dziewięć osób: cztery wybierał Sejm, trzy prezydent, a dwie Sejm. O składzie od początku decydowali więc politycy, a mimo to nowe ciało w zamyśle ustawodawcy miało być od świata polityki niezależne. – Służyła temu duża liczba członków i rotacyjność kadencji, która przewidywała wymianę jednej trzeciej składu rady co dwa lata – opowiada Zarębski. W pierwszej kadencji tylko trzy osoby wybrano na pełne sześć lat, kolejne trzy – na cztery lata, a pozostałą trójkę na dwa. W ten sposób rytm odświeżania KRRiT miał być niezależny od kalendarza wyborów parlamentarnych. Mechanizm został zakłócony już w pierwszym roku, bo po upadku rządu Hanny Suchockiej odbyły się przyspieszone wybory i terminy politycznej zmiany warty zaczęły się pokrywać z tymi w KRRiT.
Dziś trudno w to uwierzyć, ale w pierwszych latach działania rady grono osób wskazanych przez różne partie potrafiło jednogłośnie podejmować kluczowe dla rynku decyzje. Tak przyznano pierwszą naziemną koncesję komercyjnej telewizji ogólnopolskiej, Polsatowi. Tak wybrano Wiesława Walendziaka na prezesa Telewizji Polskiej. I tak uchwalono pierwsze koncesje dla RMF FM i Radia Zet.
Później w radzie zaczęły się jednak walki między frakcjami wspieranymi przez różne partie. Skończyło się pionierstwo, zaczęła się mała stabilizacja. To z tych czasów pochodzi anegdota, że pierwsze dwa lata członek KRRiT poświęca na zorientowanie się w sytuacji, następne dwa zajmuje się jakąś wybraną sprawą, a ostatnie dwa rozgląda się za nową posadą.
Rada na radę
Co może Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji? Z jej zadań przez ponad 20 lat funkcjonowania najważniejsze były: udzielanie koncesji telewizjom i rozgłośniom radiowym, powoływanie zarządów i rad nadzorczych mediów publicznych, rozdzielanie wpływów z abonamentu RTV oraz – co zwłaszcza dziś jest na topie – patrzenie mediom na ręce i karanie ich za łamanie ustawy RTV. Nigdy nie miała inicjatywy ustawodawczej.
Raz wybranego członka KRRiT przed upływem sześcioletniej kadencji prawie nie sposób się pozbyć. Jeśli sam nie zrezygnuje, można go odwołać tylko w przypadku choroby trwale uniemożliwiającej sprawowanie funkcji; skazania prawomocnym wyrokiem za popełnienie przestępstwa z winy umyślnej; złożenia niezgodnego z prawdą oświadczenia lustracyjnego, stwierdzonego prawomocnym orzeczeniem sądu albo naruszenia przepisów ustawy RTV stwierdzonego orzeczeniem Trybunału Stanu. Dla partii, która wygrawszy wybory, zastaje w KRRiT ludzi związanych z przeciwnym ugrupowaniem, te przepisy są utrudnieniem, ale nie przeszkodą, której nie da się pokonać. Po prostu trzeba wylać z kąpielą całą radę – i są na to wypróbowane sposoby.
Z pierwszego można skorzystać każdej wiosny. Do końca marca KRRiT musi bowiem składać parlamentowi i prezydentowi RP sprawozdania z działalności za poprzedni rok. Jeśli Sejm i Senat sprawozdanie odrzucą, a prezydent to potwierdzi – kadencja rady wygasa w ciągu 14 dni. Dotychczas stało się tak raz, w 2010 r. Natomiast gdy w 2008, 2009 i 2011 r. obie izby sprawozdanie odrzucały, radę ratowali prezydenci: dwa razy Lech Kaczyński i raz Bronisław Komorowski. PiS mógł iść tą drogą wiosną 2016 r., bo w KRRiT zasiadały wtedy osoby wybrane przez PO, PSL i SLD, ale spokojnie poczekał do sierpnia 2016 r., gdy ich kadencja zwyczajnie wygasła.
Partia Jarosława Kaczyńskiego nie okazała jednak takiej powściągliwości za swoich pierwszych rządów i w grudniu 2005 r. zafundowała KRRiT trzęsienie ziemi. PiS użył wtedy metody na ustawę: zmienił przepisy o radiofonii i telewizji, kończąc kadencję rady, której przewodniczyła wtedy Danuta Waniek, związana z SLD. Następczynią Waniek była Elżbieta Kruk, która stanęła na czele kompaktowej rady złożonej z ludzi PiS i jego ówczesnych koalicjantów, Samoobrony i LPR. Od tego czasu składy KRRiT są pięcioosobowe.
Od 1993 r. na czele rady oprócz wspomnianych pań stali kolejno: Marek Markiewicz, Ryszard Bender, Bolesław Sulik, Janusz Zaorski, Marek Jurek, Juliusz Braun, Jan Dworak i Witold Kołodziejski, przy czym ten ostatni jest przewodniczącym po raz drugi, bo poprzednio pełnił tę funkcję w latach 2007–2010.
Wpisaniu do ustawy zasadniczej rada zawdzięcza, że żadna władza jeszcze nie skasowała jej przy okazji przejmowania mediów. Zmieniają się ludzie urzędujący w wynajmowanym od Episkopatu budynku przy skwerze Kardynała Wyszyńskiego w Warszawie. Modyfikacji ulegają niektóre uprawnienia – KRRiT nie zajmuje się już np. wyborem władz mediów publicznych – ale fasada pozostaje.
Sam przeciw radzie
Dlaczego decyzja o anulowaniu kary zapadła tak późno? Witold Kołodziejski bił się z myślami, czy postąpić wbrew innym członkom rady, którzy głosowali za karą; TVN czekał, żeby ani pochopnie się nie wpakować w spór prawny z regulatorem, ani terminu odwołania nie przegapić, bo w razie nieuchylenia kary byłoby to jedyną szansą dalszej walki.
Sygnał o ułaskawieniu stacji przyszedł przed godz. 21, a chwilę później w internetowym serwisie rady zawisło ogłoszenie: „Przewodniczący KRRiT uchylił decyzję w sprawie TVN”. Wtedy Witold Kołodziejski odebrał w końcu telefon. – Najistotniejsze w tej sprawie były stanowiska organizacji dziennikarskich i innych zainteresowanych środowisk. One wyraziły interes społeczny, będący podstawą uchylenia decyzji – stwierdził. – Ważne były też rozmowy z nadawcą – dodał. O tym, że postąpił wbrew pozostałym ministrom od regulacji mediów, nie chciał rozmawiać.
Uchylając karę, przewodniczący wykonał ukłon w stronę opozycji i bardziej liberalnej części PiS. Departament Stanu USA też pewnie dobrze przyjmie ułaskawienie stacji należącej do amerykańskiego kapitału. Swoją woltą Kołodziejski naraził się za to kręgom toruńskim. Zadbał jednak o alibi. „Interes społeczny” przemawiający za ułaskawieniem nadawcy wyraził m.in. prezes SDP Krzysztof Skowroński, który bynajmniej nie bronił relacji TVN24 z grudnia 2016 r. Ale na spotkaniu z przewodniczącym KRRiT stwierdził również, że „administracyjne karanie podmiotu za to, co zostało powiedziane, powinno zostać zawieszone. Ten instrument powinien istnieć na wszelki wypadek, ale to broń ostateczna”, a na koniec swojego wystąpienia podkreślił, że kara nałożona na TVN „powinna zostać zawieszona, anulowana, odsunięta – to jest mój apel”. I to jest argument Kołodziejskiego dla pozostałych członków KRRiT i innych zwolenników karania mediów za relacjonowanie wydarzeń. Tym bardziej że uchylając decyzję wobec TVN, przewodniczący zapowiedział stworzenie Okrągłego Stołu Medialnego przy radzie. Chce, aby wobec „brutalizacji życia publicznego, narastającej agresji kierowanej także przeciwko dziennikarzom, propagowania mowy nienawiści i dezinformacji” przedstawiciele nadawców, środowisk dziennikarskich i naukowych wypracowali przy tym stole zasady samoregulacji w mediach. „Wolność słowa oznacza odpowiedzialność za nie” – zaznaczył przewodniczący KRRiT.
Dlaczego decyzja o anulowaniu kary zapadła tak późno? Przewodniczący KRRiT bił się z myślami, czy postąpić wbrew głosom innych członków rady, a TVN czekał, żeby nie wpakować się pochopnie w spór prawny z regulatorem.