Na rycinach z XVIII i XIX wieku bankier zawsze jest przedstawiany w podobny sposób. Brzuch ma gigantyczny, na palcach złote sygnety, ubranie z najlepszych materiałów, od najlepszych krawców. Urzęduje w pałacu wśród drogich dzieł sztuki, na jego wezwanie stawia się armia pomagierów. Ale sam nic nie tworzy. Zbiera pieniądze ludzi i nimi obraca, pobierając opłaty. To daje mu kokosy.
Dzisiaj dla wielu Polaków ten dawny obraz wciąż wydaje się aktualny. Banki to instytucje, które – jak twierdzą posłowie – zarabiają na nas za dużo, nieelegancko, a nawet nieetycznie, maksymalizując swoje i tak astronomiczne zyski.
Jeśli do tej niechęci dorzucimy jeszcze wcale nie tak dawną odpowiedzialność za sprzedawanie złudzeń i wpychanie wartych setki tysięcy złotych kredytów ludziom, którym nie powinno się sprzedawać nawet żelazka na raty, to trudno się dziwić, że obraz branży jest, jaki jest.
Na tej fali, ktoś powie, iż populistycznie, bo przed wyborami, inny uzna, że nie, polski Sejm planuje poszarpanie za ucho prezesów polskich banków. Bo te rozwydrzyły się do tego stopnia, że oprocentowały kredyty odnawialne przy naszych kontach najwyżej w Europie. Stawiam dolary (na szczęście nie ze swojego debetu) przeciw orzechom, że prezesi się tym nie przejmą. Dobrze jednak, że dostaną czytelny sygnał: nie wszystko może być tolerowane. Czy to wystarczy?