Trwa matura, co stwarza rozmaitym publicystom i specjalistom okazję do dywagacji, jaka powinna być szkoła, jaka nie jest i co tu nowego zdziałać. Wszystkim tym, którzy narzekają na poziom edukacji, przypominam, że jest u nas ponad 600 tys. nauczycieli i oczekiwanie, że wszyscy, lub tylko większość, będą wybitnymi specjalistami, którzy będą umieli uczyć i dodatkowo – wychowywać, jest nonsensem.
Mamy demokrację, wszyscy uczą się równo, a jak komuś się to nie podoba, niech zacznie od skasowania innego niewątpliwego nonsensu, czyli powszechnego prawa wyborczego. Jeśli chcemy z demokracji zrobić system elitarny, to trzeba wprowadzić absolutyzm oświecony, a więc w konsekwencji – despocję.
Można poprawiać programy, debatować, czy system testów jest skuteczny. Ale liczby mówią co innego. W okresie powojennym w krajach demokratycznych w różnym tempie (u nas po 1989 r.) ponaddziesięciokrotnie wzrosła liczba studentów i tylko trzykrotnie liczba nauczycieli akademickich. Spowodowało to radykalne obniżenie poziomu studiów, obniżenie nieuniknione, gdyż nie ma aż tylu wybitnych akademickich wykładowców. Ze szkołami średnimi jest identycznie. Czy na pewno jest to nieszczęście? Owszem, ale tylko dla tych, dla których demokracja jest nieszczęściem. Przy takich liczbach uczących się żadne debaty na temat programów nie pomogą. Przedłużony obowiązek szkolny powoduje, że uczą się wszyscy bez względu na zdolności, które – jak wiadomo – nie są równo rozdzielone.
I mamy tylko dwa wyjścia, bo proszę zapomnieć o idei powszechnego podniesienia poziomu nauczania, ponieważ jest to niemożliwe i z góry skazane na niepowodzenie. Jedno to stworzenie systemu kształcenia elitarnego oraz wyłapywanie najzdolniejszych możliwie jak najwcześniej, ale ze wszystkimi tego konsekwencjami, czyli rosnącą radykalnie nierównością społeczną. Drugie polega na odwiecznym przekonaniu, że zdolny – przy odrobinie szczęścia, które jest w ogóle w życiu konieczne – jakoś da sobie radę w tej masówce i sam znajdzie dla siebie najlepszą drogę. Innych rozwiązań nie ma. Nawet najbardziej elitarne szkoły amerykańskie (prywatne i za pieniądze) nie tyle lepiej uczą, ile pozwalają na nawiązanie kontaktów z kolegami, którzy potem okażą się przydatni w dalszej karierze życiowej.
Albo demokracja, albo dobre szkolnictwo. To ostatnie stało się częścią kultury masowej, na którą możemy narzekać, której możemy nie lubić i nie szanować, ale której nie zdołamy wytępić. Przeciwnie – jej wpływ będzie się zwiększał. Uczyłem się w szkole w gorszych czasach pod względem politycznym, ale lepszych pod względem poziomu nauczania (nauczycieli było ledwie 100 tys.), chodziłem do jednego z najlepszych liceów w Warszawie i nie nauczyłem się w nim praktycznie niczego. Cała zaleta mojej szkoły polegała na tym, że kolegów miałem znakomitych.
W demokratycznym świecie te terytoria naszego życia, które niegdyś – jak polityka, szkolnictwo czy sądownictwo – miały charakter zhierarchizowany, mieć go nie mogą. To powoduje, że mamy marnych polityków, marnych prokuratorów i sędziów oraz marnych nauczycieli. Życie bez hierarchii i bez autorytetów jest zapewne inne, niż było życie dawniej, ale jeżeli ktoś ma pomysł na zmianę całego systemu demokratycznego, zasady równych szans i zmianę w związku z tym ustroju politycznego – niech się zgłasza. Z kolei narzekanie na częściowe, chociaż zapewne negatywne, konsekwencje demokracji i równości oraz sprawiedliwości – jest nie tylko niemądre, ale wręcz szkodliwe, gdyż powoduje, że nasz ogląd szkolnictwa staje się całkowicie wypaczony.
Dlatego nie bardzo jestem w stanie się przejąć tym, że jest gorzej. Mam co najmniej kilkunastu świetnych studentów, dobrze mi się z nimi pracuje, a jak ktoś tego osiągnąć nie potrafi, niech narzeka na siebie, a nie na demokrację. W demokracji szkolnictwo lepsze nie będzie.