W wystąpieniu przed Sejmem ustępujący wówczas premier Mateusz Morawiecki pochwalił się osiągnięciami jego rządu w kwestii cyfryzacji usług publicznych. Głośno wymienił na pierwszych miejscach e-zwolnienia i e-recepty. Zapomniał tylko dodać, że system – owszem – działa, lecz obrósł nieprawdopodobnymi patologiami, z którymi państwo nic nie zrobiło. I nie robi. Przymuszone publikacjami „Dziennika Gazety Prawnej” próbowało ukrócić najbardziej jaskrawe nieprawidłowości, ale i to się ostatecznie nie udało. Efekt jest taki, że rząd, cyfryzując usługi, udostępnił przy okazji wszystkim chętnym dowolne psychotropy i de facto „zalegalizował” marihuanę pod pretekstem potrzeb pacjentów. Czy to powód, by się chwalić? I czy ktoś wreszcie coś z tym zrobi? Może nowe ministerstwo zdrowia? Może Nowy rząd? Może nowi prokuratorzy? A może musi się dopiero coś wydarzyć, co zmusi aparat państwa do działania?

Najpierw o tym, jak wyglądał rynek e-recept (na dowolne lekarstwa, na jakie mieliśmy ochotę) jeszcze niedawno. I e-zwolnień. A potem o tym, jak wygląda teraz. I od razu na początku konkluzja: niektórzy się przestraszyli i przestali sprzedawać leki na życzenie, bez żadnej konsultacji medycznej. Inni robią to nadal i zarabiają. W proceder zamieszani są „biznesmeni” i – o zgrozo - lekarze. Bez problemu można wciąż kupić marihuanę. Tak, tak. Tę, o dostęp do której walczono – słusznie zresztą - pod hasłami pomocy dla cierpiących i ciężko chorych. Na szczęście mogą ją uzyskać już bez większego problemu. Ale sęk w tym, że nie tylko oni. Również ci, którzy mają po prostu ochotę z niej skorzystać, nawet zdrowi jak ryba.

Z wokandy sądowej: w sprawie narkotykowej zeznaje świadek, który zaopatrywał się m.in. w marihuanę u handlarzy-hurtowników. Informuje sąd, że w pewnym momencie przestał korzystać z ich usług. Dlaczego? Bo zaspokaja swoje potrzeby, bynajmniej nie medyczne, kupując recepty na marihuanę w internecie.

Ale zanim wrócimy do tematu pozwólmy sobie na ogólną refleksję: dlaczego musimy być państwem z dykty, dlaczego przez lata instytucje i ludzie, którzy stoją na straży zasad, prawa i porządku, nie reagują, gdy prawo, zasady i porządek są bezczelnie łamane? Dlaczego niemrawa reakcja pojawia się zazwyczaj dopiero wtedy, gdy dochodzi do jakiejś, najlepiej kolejnej, tragedii i nie da się już dłużej nic nie wiedzieć i nic nie robić? I dlaczego zawsze musi być o wiele za późno, by jednych uchronić przed nieszczęściem, a drugich realnie ukarać?

Czy ci, którzy łamią zasady, prawo i porządek muszą być zawsze górą? Czy zawsze musi się im opłacać? A ich odpowiedzialność musi być odroczona w czasie i de facto symboliczna lub żadna?

Wreszcie - czy musimy raz po raz jako państwo, instytucje i wszyscy zainteresowani przerabiać ten sam scenariusz opieszałości, zaniedbań, zaniechań, imposybilizmu i gnuśności? Czy i tym razem musi być tak samo, jak w sprawach, przykładowo, dzikiej reprywatyzacji, Amber Gold, GetBacku, nielegalnego wywozu leków z Polski, nielegalnego składowania toksycznych odpadów i innych największych afer z ostatnich kilku – kilkunastu lat?

Takie pytania mogą przyjść do głowy po lekturze wielu tekstów „Dziennika Gazety Prawnej” o e-receptach i e-zwolnieniach.

Tak. Chodzi o e-zwolnienia i e-recepty. O wielki skandal. O ogromną patologię, zagrażającą, a nawet już uderzającą w zdrowie i życie ludzi.

Mechanizm był prosty. Pacjent otwierał stronę internetową. Podawał swoje dane. Wymieniał krótko dolegliwości i deklarował, czego sobie życzy: jakiego zwolnienia lub jakiego rodzaju leków. Następnie płacił - to najważniejsza kwestia. I błyskawicznie otrzymywał to, o co wnioskował. Zwolnienie bez powodu? Proszę bardzo. Psychotropy na życzenie – niech będzie. Byle się kręciło.

Że zawsze były lewe, nieuzasadnione zwolnienia? Albo że zawsze można było uzyskać receptę na interesujący nas lek, odpowiednio „podchodząc” lekarza? I co z tego. Czy z faktu, że zawsze gdzieś od czasu do czasu grasują kieszonkowcy, wynika, że nie powinniśmy się martwić masowym rabunkiem i rozbojami w biały dzień?

We wspomnianym mechanizmie nie było mowy o rzetelnym badaniu stanu pacjenta. Nie było mowy o prawdziwej konsultacji medycznej. Nie było mowy o prawdziwej diagnozie i dopasowaniu do niej leczenia. Była czysta fikcja. I transakcja handlowa. Pieniądze za zwolnienie lub receptę.

Czy to miało coś wspólnego z medycyną? Nic. Poza tym, że niektórzy i taki mechanizm nazywali telemedycyną.

Czy miało to coś wspólnego z uczciwością? A z etyką lekarską? Nie żartujmy.

Czy taki mechanizm rzeczywiście działał? Dowody są niepodważalne. Dane mówią same za siebie. Na dodatek dziennikarze wcielili się w pacjentów i dokładnie go przetestowali. Uzyskując właśnie tak – w ramach transakcji handlowej, a bez żadnej faktycznej usługi medycznej – zwolnienia i recepty. Wiemy więc, że nie tylko działał, ale działał na wielką skalę. I w dużej mierze wciąż działa, bo proceder miał być ukrócony, ale głównie na zapowiedziach się skończyło. Zrezygnowali z niego tylko ci, którzy się przestraszyli. Albo ci (bardzo, bardzo nieliczni), którzy np. pod wpływem mediów zostali pociągnięci do odpowiedzialności zawodowej. Inni działają dalej.

Wiemy, że są tacy lekarze (lekarze?), którzy wystawili setki tysięcy e-zwolnień i e-recept rocznie. To nie błąd: setki tysięcy. Wystawiali je co …sekundę lub parę sekund. Wystawiali? Pewnie dawali imię i nazwisko.

Im więcej, tym lepiej dla nich. Platforma internetowa (jest takich wiele), która służyła tego typu transakcjom, za każdą receptę lub zwolnienie pobierała co najmniej kilkadziesiąt złotych. Załóżmy, że 70 zł. Milion recept lub zwolnień to dla niej 70 mln zł. Z tego część musi oddać lekarzom, którzy wypisują dokumenty (czy też którzy są podpisani pod nimi, aby formalnościom stało się zadość). Przyjmijmy, że lekarze dostawali 20 procent. To oznaczało dla nich 14 mln zł. W rękach platformy zostawało 56 mln zł. Uwaga: mówimy tylko o jednym milionie wystawionych bezprawnie recept lub zwolnień. A jeśli w grę wchodzi ich znacznie więcej? Jeśli tak – automatycznie - wystawianych jest np. 10 mln dokumentów?

Zauważmy. Koszty dla lekarza – chyba żadne. Wystarczy, że dał swoje nazwisko. I swój lekarski status. A to nic nie kosztuje, wyjąwszy honor. Koszty dla platformy inne niż wynagrodzenie lekarza – symboliczne, organizacyjne i techniczne. Zostaje czysty zysk. Ogromny.

Jeśli to nie był (i w jakiejś mierze wciąż jest) złoty interes, to co nim jest?

Okazja, jak mówią, czyni złodzieja. Skoro można było to robić, to dlaczego tego nie robić? I tu dochodzimy do istoty spawy.

Jeśli nie ma realnego kontaktu lekarz – pacjent, nie ma konsultacji medycznej z prawdziwego zdarzenia, nie ma namysłu, diagnozy i zaleceń, a jest fikcja i tylko automatyczna transakcja handlowa, to mieliśmy chyba do czynienia z kumulacją kilku poważnych, dość bezczelnych przestępstw.

Po pierwsze, jest to oszustwo, wyłudzenie. Lekarz oszukuje, że leczy. Że wykonuje świadczenie medyczne zgodnie z regułami sztuki. Że robi to, co w kontakcie z pacjentem powinien. Do czego jest zobowiązany etyką i przepisami. I za czym przemawiałby zdrowy rozsądek.

I za to rzekome, fikcyjne leczenie pobiera pieniądze.

Po drugie, jest to łamanie wszelkich procedur i przepisów związanych z udzielaniem świadczeń medycznych.

Po trzecie, dokumentacja medyczna w takich przypadkach jest fikcją. Nie odzwierciedla rzeczywistości. Jest fałszywa. Można ją oczywiście sfabrykować. Ale chyba nikt nie uwierzy, że lekarz, który nie skontaktował się w żaden sposób z pacjentem albo w ciągu godziny wystawił dziesiątki lub setki dokumentów, rzeczywiście zrobił to, o czym zaświadcza dokumentacja.

Po czwarte, etyka. Ale to już szczerze mówiąc drobna kwestia. Rzadko traktowana poważnie.

W całym tym mechanizmie status lekarza jest oczywiście niezbędny, by zwolnienie i recepta miały moc – mogły zostać uwzględnione przez ZUS i aptekę. Ale poza tym równie dobrze podpisywać zwolnienia bądź recepty mógłby rzeźnik. Byle kasa się zgadzała.

Oprócz lekarzy odpowiedzialni są ci, którzy organizują proceder. W grę chodzi co najmniej pomocnictwo. Choć realnie jest to współsprawstwo lub wręcz sprawstwo kierownicze.

Skoro mówimy o rozbudowanym katalogu nieprawidłowości i przestępstw, na dodatek takich, gdzie na szali jest ludzkie zdrowie i życie, to wolno chyba oczekiwać podjęcia natychmiastowych (dosłownie natychmiastowych) i radykalnych działań. Kto powinien je podjąć?

Prokuratura, ministerstwo sprawiedliwości (czy trzeba było lepszego tematu, by minister i zarazem prokurator generalny zorganizował jedną ze swoich słynnych konferencji prasowych?), ministerstwo zdrowia, ZUS, NFZ, samorząd lekarski itd. itp. Rząd. Tak – nawet rząd, bo sprawa ma taki kaliber (lub potencjalnie większy, skoro w grę wchodzi życie i zdrowie), jak dzika reprywatyzacja, Amber Gold i inne słynne afery.

Aha – i jeszcze kilka słów w sprawie tytułowej marihuany. Mimo ujawnienia całej afery związanej z e-receptami (i swobodnym dostępem do dowolnych leków, w tym psychotropów) oraz e-zwolnieniami wciąż istnieją serwisy, gdzie bez konsultacji medycznej lub bez realnej, prawdziwej konsultacji medycznej można kupić (uzyskać odpłatnie receptę) marihuanę. Również bez żadnych wskazań medycznych. Oczywiście wielbiciele „trawki” cieszący się dobrym zdrowiem są bardzo zadowoleni. Ale w takim razie zalegalizujmy marihuanę po prostu. Czym różni się jej sprzedaż na rogu ulicy dowolnemu klientowi od sprzedaży „pod pretekstem” recepty? Czy nie jest to takie samo przestępstwo? A jeśli tak, to co robią w tej sprawie policja, prokuratura, ministerstwo zdrowia, ZUS, NFZ, samorząd lekarski itd. itp.? Rząd?

Podsumowanie. To u nas niestety prawidłowość. Najpierw dzieje się ogrom nieprawidłowości. Później ktoś o tym uparcie mówi i pisze, lecz wszyscy to ignorują, chyba że to jest temat, który akurat może się do czegoś przydać politykom. Następnie pojawiają się pierwsze ospałe działania. Na końcu temat „wybucha” i wszyscy starają się ugasić pożar. Tyle tylko, że wtedy nie pozostaje właściwie już nic innego, niż posprzątać zgliszcza. Pytanie, czy tak być musi?