- Niektórzy to umierają z tęsknoty. Nie przyzwyczajają się. Były takie osoby, co przychodziły sprawne. I w krótkim czasie zrobiły się „leżakami” - mówi Marleną Strzałką, opiekunka w domu pomocy społecznej.

Z Marleną Strzałką, opiekunką w domu pomocy społecznej rozmawiają Klara Klinger i Paulina Nowosielska
Jak wczorajszy dyżur?
Od wczoraj chodzę taka nieswoja. Na nocce zmarła mi pani Hania. Wyszłam, a jak wróciłam o 19.45, to już nie żyła. Jakoś nie mogę zapomnieć jej wzroku.
Nie jest pani już przyzwyczajona? Praca w domu opieki społecznej to przecież ciągłe spotkania ze śmiercią.
No właśnie. Niby człowiek powinien się przyzwyczaić, ale to wraca. Myję naczynia i nagle o tym myślę. A z panią Hanią byłam związana. Była od zawsze.
Od kiedy?
Jak przyszłam tu kilkanaście lat temu, to już była. Taka jeszcze chodząca, prosta, zadbana. Myślę, że mogła tu być i ze 20 lat.
Kawał czasu.
No tak. I akurat na mnie trafiło, że odeszła. Kiedy przyszłam na nockę, to dziewczyny mówiły, że ma oddech płytki i jest słaba. Poszłam zobaczyć. Patrzyła na mnie, właściwie nie mrugając. Stanęłam chwilę i słuchałam: dwa razy oddech, dłuższa cisza i znowu to samo. Postałam chwilę i powiedziałam jej, że pójdę. Pomyślałam, że nie będę jej przeszkadzać.
W czym przeszkadzać?
W umieraniu. Niektórzy wolą być sami. Ona tak patrzyła się, ale nie mrugała, oczy miała tak jakby do góry. Miała gładką, woskową cerę. Już od dawna leżała, choć ja ją pamiętam też jako panią chodzącą. Potem z wózeczkiem, taka wyprostowana. Ale zawsze jakaś apaszka, włosy zrobione.
Kto jej robił te włosy?
W ostatnich czasach to my. A jak jeszcze sama mogła, to sobie kręciła. Bardzo długo u nas była fryzjerka. Miała zakład w piwnicy, zatrudniał ją DPS. I raz w tygodniu chodzili do niej panowie, raz kobiety. Raz na jakiś czas chodziła strzyc „leżaki”.
„Leżaki”?
Tych, co już nie wychodzą z łóżka. Ale jakoś chyba podczas pandemii odeszła, a zakład zrezygnował z etatu. Nie zatrudniamy już nikogo. To my czasem robimy włosy.
To pani i koleżanek obowiązek?
E, nie. Zupełnie nie. To nic wielkiego – zakładamy wałki, na to siatkę. A potem rozczesujemy grzebieniem. A wiedzą panie, jaka potem pani Hania była zadowolona. A, i jeszcze lakierem popsikałyśmy. To nie była nie wiadomo jaka fryzura. Ona jeszcze wcześniej, jak mogła, to chodziła robić trwałą. Potem już nie, bo nie dawała rady wychodzić na zewnątrz, jak zabrakło u nas fryzjerki. A ponieważ wiedziałyśmy, że to lubi, to jej pomagałyśmy.
Ile miała lat?
92. Miała demencję. I jak mówiłam, ostatnie kilka lat leżała w łóżku. Miała przykurcze nóg. To się często dzieje, jak ktoś nie chodzi. Po prostu nie da się tych nóg wyprostować. Nawet jak zmarła i próbowałam jej nogi wyprostować, to one się jej znowu przyciągały. Prostowałam, a one z powrotem. Bo czasem jest taka opinia, że przykurcze to niby się uda wyprostować. Ale nie w jej przypadku. Choć może troszkę się udało?
Dlaczego pani je chciała wyprostować?
Nie wiem właściwie. Pomyślałam, że może dla rodziny tak będzie lepiej? Że będzie lepiej wyglądać, jak przyjdą. Aczkolwiek rodzina nie przyszła. Ona miała dwie córki – jedną na miejscu, drugą za granicą, ale dzwoniłyśmy i żadna nie wyraziła woli oglądać mamy. Powiedziały tylko, że ma być skremowana. Tylko usługi pogrzebowe przyjechały. A córki nie chciały się z nią spotkać, nie chciały jej zobaczyć, więc właściwie jej nie widziały. Tych nóg też nie.
Włosów jej nie robiły?
One? Nie, ich w ogóle nie było. Jedna córka wysłała kwiaty na imieniny, na urodziny. Ale przez lata, co tu jestem, to nawet jej nie widziałam. A nie, przepraszam, była raz, może dwa. Nie więcej. Mieszkała w Irlandii. Ta druga trochę przychodziła. a potem się skłóciły i nie pojawiała się przez siedem, może osiem lat. Nie było też wnuków, nawet nie wiem, czy miała.
Przeżywała to?
Raz powiedziała, że córka przychodzi tylko po pieniądze. A jak ją odcięła od pieniędzy, to przestała przychodzić. Ale tydzień przed śmiercią zaczęła mówić o mężu, który dawno temu zmarł: że Kwiatkowski to ma jakąś inną kobitę i poszedł do innych dzieci, a ją z córkami zostawił. Żaliła się, że nie ma co im dać jeść, a on sobie poszedł.
Miała ciężkie życie?
Być może. Ale mało mówiła i jak jeszcze była „logiczna”, to nigdy nie opowiadała o mężu. Potem, jak zaczęła się demencja, to czasem coś.
Pani nie chciała jej przeszkadzać. Umierała pół godziny. Cierpiała?
Jak weszłam, była cały czas w tej samej pozie. Tak jakby życie z niej uszło. Nawet lekarz, bo musimy zawsze go w takiej sytuacji wezwać, mówił nam, że zmarła ze starości. Jak maszyna, która się zużywa. Tak samo było w tym przypadku.
Co pani zrobiła, jak przyszła o tej 19.45?
Podwiązałam buzię. Nie miała zębów, więc buzia robi się taka zapadnięta, otwarta. Najczęściej wtedy bierzemy papier toaletowy, tak z pół rolki. Bandażujemy głowę, żeby miała zamkniętą buzię. No i zamknęłam jej oczy.
To rutynowe działanie?
Do naszych zadań należy zrobienie toalety. Myjemy buzię. Czeszemy. I to nasz zakres obowiązków. Na przykład ubieranie to już nie.
To kto panią Hanię ubrał?
Kto? My. Zadzwoniłam od razu do tej córki, czy jej coś przywiezie, czy mam czegoś poszukać. A ona, że już rozmawiała z zakładem pogrzebowym i że jeżeli ma być skremowana, to w sumie nie ma znaczenia, w co będzie ubrana. Może być nawet w piżamie. To uznałyśmy, że poszukamy same. Bo przecież ona lubiła ładne rzeczy.
I jak ją ubrałyście?
W taki ładny sweterek. Przyniósł go pierwszy kontakt.
Co to znaczy?
Mamy takie osoby od pierwszego kontaktu, które robią zakupy, pomagają przy rachunkach czy kontaktach z rodziną. Mają pod opieką kilka osób. I ta pani pierwszego kontaktu kupiła jej taki moherowy biały sweterek z czarnymi wypustkami. Więc jej go założyłyśmy, do tego rajstopy i granatową spódniczkę.
Jak to szkoły.
Ale nie szaro, nie czarno. Tak jakoś lepiej było. Po telefonie do córki zadzwoniłam do oddziałowej i pytam, czy coś mamy. A ona przypomniała mi, że przecież mamy ubrania na taką sytuację. Czarne garsonki czy granatowe, takie uniwersalne, w razie gdyby ktoś nie miał stroju. I mówi mi, że mam wziąć klucze do magazynu, bo tam wiszą. Ale jeszcze rozmawiając z nią, otworzyłam szafę i ten sweterek rzucił mi się w oczy. Mówię jej: wiesz co, szefowa, tu jest coś fajnego. Ona na to, że OK.
A skąd pierwszy kontakt wiedział?
To nie na śmierć było kupowane. W demencji jest tak, że czasem są gorsze dni, ale czasem jest polepszenie. Pewnie wtedy pani Hania o to poprosiła. Lubiła ładne rzeczy. Nie wiemy, kiedy kupiła, ale nie z myślą o tym, żeby na śmierć.
Skąd są na to pieniądze?
Z emerytury, która wpływa, 70 proc. jest zabierane na DPS, a 30 proc. to pieniądze mieszkańców. Z tego kupuje się leki, pampersy, ale coś zazwyczaj zostaje.
Dlaczego pani chciała ją ubrać?
Ja wiem? Chyba dla siebie nawet. Była dzień wcześniej wykąpana. Miała takie błyszczące włosy. Tak ładnie wyglądała. Chciałam ją taką ładną zapamiętać. Poza tym była taka jedna historia. Pan Jacek trafił do szpitala i tam zmarł. Żona nie chciała pojechać i go identyfikować. Więc ja pojechałam do szpitala potwierdzić tożsamość chorego. I pamiętam do dziś: weszłam do prosektorium i na wózku wwieźli tego pana. Odkryli go, a on był nagi. To było okropne. Pewnie nie jest to ważne. Ale zostaje w głowie. Też miał być kremowany.
A pani Hania mówiła o śmierci?
Nie. Ale jakiś czas przed mówiła o cmentarzu i nagrobku, pytała: ładny ten? I że trzeba kupić kwiaty.
Gdy przyszła do DPS, miała pewnie ponad 70 lat. To w sumie nie aż tak dużo.
Pewnie siostry nie umiały się dogadać, więc oddały pod naszą opiekę. Wielu mieszkańców jest u nas dlatego, że dzieci są za granicą. A czasem dlatego, że mają demencję i rodzina nie daje sobie rady. Pamiętam też takie przyjęcie, że córka przywiozła matkę i strasznie płakała. Okropnie. Mówiła, że musi pracować, więc daje tu mamusię, bo nie ma kto się nią w środku dnia zająć. Mąż też pracował. Oboje jeszcze nie mieli emerytury. Ale bardzo o nią dbała. Ciągle przychodziła. Wydaje mi się, że DPS nie kojarzy się już tak źle jak przytułek i ludziom łatwiej tu oddać rodziców. Kiedyś to było coś wstydliwego i hańbiącego. Ale nieraz się zdarza, że starsi ludzie przychodzą z własnej woli. Mówią, że nie chcą być ciężarem. Parę miesięcy temu przyszła pani i tak właśnie mówiła. Mogłaby swobodnie sobie jeszcze radzić sama. Ale stwierdziła, że dzieci mają swoje rodziny i nie chce stanowić dla nich kłopotu.
To się coraz częściej zdarza?
Najczęściej jest tak, że ludzie przywożą rodziców czy dziadków i mówią tak: tu będziesz na trochę, a my cię potem zabierzemy.
I zabierają?
Nie. A oni czekają. Bardzo czekają. I chodzą do tych drzwi. Ciągle mówią, że wnuczka przyjedzie, syn przyjdzie. Albo ktoś mówi, że to tylko na czas remontu. A ten remont już trwa parę lat.
Naprawdę wierzą, że ktoś przyjdzie?
Naprawdę czekają. Są dwie takie panie chodzące, jedna ma wózeczek. Jak spacerują, to ciągle idą do drzwi i na nie patrzą. Jedną z nich rodzina zabrała teraz na Wigilię. Nie wiem, może obiecali, że ją zabiorą. Bo ona całe dni teraz chodzi do tych drzwi tam i z powrotem, czeka na wnuczka.
Są naiwni?
Naiwni? Nie. Oni są szczerzy. Była taka pani, która ciągle pytała: ale gdzie ja jestem. Wyjaśniałyśmy: pani Aniu, jest pani w domu opieki społecznej. To jest pani dom. A ona ciągle zaprzeczała. Mówiła: nie, to jest przytułek. I prosiła, by ją wieźć na Smolną. Oczy się jej wtedy świeciły, bo tam był jej dom. Niektórzy to umierają z tęsknoty. Nie przyzwyczajają się. Były takie osoby, co przychodziły sprawne. I w krótkim czasie zrobiły się „leżakami”.
Z tęsknoty?
Pytają, czy będzie co jeść, i dostają dobre jedzenie, bo my tu o to dbamy. Mają ciepło. Wygodnie. Ale mówią, że jutro to już pojadą. I niektórzy potem tak jakby słabną.
Pani opowiada o nich, jakby to były bliskie pani osoby.
Ja właśnie mam z tym problem. I już wiem, że to się odbija na moim zdrowiu. Za bardzo emocjonalnie do tego podchodzę. A jak umierają, muszę to potem odchorować. Jest zawsze parę osób, które lubię. Miałam taką panią z Warszawy, do teraz mam kontakt z jej wnuczkami. Była uczestniczką Powstania Warszawskiego. Taka dama. Ładna, wymagająca. Ale miałam potem problem. I też musiała umrzeć akurat na moim dyżurze.
Było pani trudno?
Pamiętam, że ona zawsze chciała, żeby przy niej być. Potem mi mówiła: ty mnie traktujesz jak ubogą krewniaczkę. A ja nie mogłam spędzać z nią pół dnia. Ale ona była najszczęśliwsza, kiedy się z nią spacerowało, siedziało. A czasu brakuje najbardziej. Ludzie u nas są zadbani. „Leżaki” nie mają odleżyn, są zmieniane pozycje, jest rehabilitacja. Ale najbardziej im brakuje tego, żeby z nimi pobyć. Oni są w tych pokojach sami, potrzebują, by z nimi posiedzieć.
Ile osób macie pod opieką?
Jest 60 osób na oddział, a na zmianie są trzy opiekunki, jedna pielęgniarka, trzy pokojowe. W sumie sześć, siedem osób. Panie pokojowe mają bardziej obowiązek sprzątania, ale i picie podadzą, czasem chwilę pobędą i też pogadają. A to się chyba najbardziej liczy. Nawet taki czas jest ważny.
Dzielicie się pokojami? Każdy ma swój pod opieką?
Bardziej pracą. Jak są kąpiele, to wybieramy, kto je robi. Dwie osoby idą do kąpieli, a dwie osoby je wysadzają, wożą na rehabilitację.
Trochę jak w żłobku.
Tak, ale do tego dochodzą jeszcze wyjazdy do lekarzy poza DPS. Czasami do późnego popołudnia jeden opiekun jest poza domem i trzeba sobie jakoś radzić.
Pani, która brała udział w powstaniu, była z Warszawy? Jak to się stało, że trafiła tutaj do DPS?
Przez wiele lat mieszkała we Francji. Ale była warszawianką z urodzenia, a jej mąż pochodził od nas. Później się z nim rozwiodła. I jakoś tak się ułożyło, że wróciła tutaj, a jej córka została w stolicy. Jednak miała z nią złe stosunki, takie nie za bardzo. Dopiero jej wnuczka postawiła sobie za punkt honoru, by je pogodzić.
I jak wyszło?
Nie wiem. Pamiętam tylko takie zdarzenie, że córka z wnuczką tej pani siedziały na korytarzu, długo rozmawiały. I potem coś się zmieniło na lepsze. Wcześniej ta córka do matki przyjeżdżała z Warszawy pociągiem od wielkiego dzwonu. Widocznie tak im było wygodniej, że jedna jest tu, a druga tam.
Co to znaczy, że mieszkańcy DPS mają „nie za bardzo” stosunki z rodziną?
Nie za bardzo... No, nie wszyscy. Na pewno nie ta córka, o której opowiadałam, że tak bardzo płakała, oddając do nas mamę. Mówiła, że nie ma wyjścia. Kto to wie, różnie bywa.
Różnie?
Są i takie osoby, nie wiem, jak ich nazwać… Tacy degeneraci życiowi. Alkohol przez pół życia pili i w końcu rodziny miały ich dość, opuściły ich. Gdyby nie my, gdyby nie opieka miasta, to by na ulicy wylądowali jak bezdomni. Zapracowali sobie na to, co mają.
Jak zmarła pani z powstania?
Jakoś tak mam, że przy mnie ludzie odchodzą. Gasła stopniowo, zmarła około południa. Ale od rana widać było, że odchodzi. Skóra robiła jej się bardziej woskowa. Palce siniały, lodowaciały. Miała prawie 91 lat. Pamiętam, bo wcześniej obchodziła u nas 90. urodziny. Wiedzą panie, ona wcześniej była nie do zdarcia. Miała amputowaną stopę. Zaczęła się jakaś infekcja, z którą nikt sobie nie radził. Duży palec paskudził się strasznie. Opuchnięty, czerwony, bardzo ją bolał. Była z tym w szpitalu. Najpierw lekarze uznali, że nie będą operować, bo jest na tyle stara, że im na stole zejdzie. Ale w końcu zrobili amputację i ona żyła po niej jeszcze z sześć lat. Z takiej gliny to był człowiek. Bez nogi była najpierw na wózku, a potem, ostatnie lata, to już w łóżku leżała.
I co robiła?
Demencji nie miała, umysł zachowała sprawny. Telewizję oglądała, bo czytać pod koniec już nie dawała rady. Wcześniej gazety lubiła przeglądać.
Co człowiek robi, jak już ma więcej ograniczeń niż możliwości?
Jakaś nielogika w nich wchodzi. Do końca do ludzi nie dociera, co się z nimi dzieje. Nie wiem, co myślą, ale czasem nie wiedzą, gdzie są, kto jest koło nich. Zatapiają się w sobie.
Niejedna osoba, która była przy umieraniu kogoś bliskiego, opowiadała, że gdy w pewnym momencie wziąć go za rękę, potrząsnąć, to śmierć na chwilę odpuszczała, wychodziła za drzwi.
Był taki pan, miał ze 100 lat z hakiem. Nie wiem, czy można przerwać śmierć, ale... Gdy zaniemógł, wezwaliśmy pogotowie. Zabrano go do szpitala. Dostał kroplówki i po kilku dniach znów był u nas. Po tygodniu powtórka. Straciliśmy z nim kontakt, nie reagował. Pogotowie, szpital, kroplówka, powrót do żywych. W końcu córka tego pana, stomatolog, znająca się na medycynie, poprosiła, by jak sytuacja się powtórzy, tata do szpitala już nie jechał. Bo to jest po prostu męczenie go. Tydzień więcej takiego życia nie jest tego warte. Prosiła, by nie podłączać kroplówek, nie przerywać umierania.
A w przypadku pani Hani, która od rana odchodziła, nie miała pani ochoty wezwać karetki i przerwać umierania?
Koleżanki z dniówki mówiły, że oddziałowa proponowała, by zadzwonić po pogotowie. Ale jedna z nich powiedziała: pani oddziałowa, ona tyle lat była z nami. Po co ją na tym SOR-ze narażać na przenoszenie z kąta w kąt? Niech pani Hania z nami zostanie. Gdzie jej będzie lepiej? I tak się stało.
Bywa, że ktoś czuje nadchodzącą śmierć i prosi, by przy nim być?
Nie. Osoby agonalne nie mają takiej potrzeby. Przed śmiercią odchodzą w swój świat. To jest wielka zaleta.
Ile lat pani jest w zawodzie?
Tu jestem 13 lat. Wcześniej półtora roku w małej miejscowości w innym domu pomocy pracowałam. Mam 55 lat.
Wymieniacie się w pracy doświadczeniami? Mówicie, że ktoś dziś odejdzie?
Oj, tak. Zwłaszcza gdy ludzi dopada gorączka mózgowa. Dostają wysokiej temperatury. Albo kiedy nerki przestają funkcjonować. Odpinamy pampersa. I choć ktoś dostał wlew dożylny, zleciało ponad pół litra płynu, to w pieluszce nic. Suchutko. Do tego dochodzą obrzęki nóg. Nerki to ostateczny dowód. Jak już ktoś moczu nie oddaje, to znaczy, że maszyna siada, hamuje. Wyłącza się.
Ludzie umierają częściej w nocy czy za dnia?
Pora dnia nie ma znaczenia, ale roku – owszem. Pamiętam starą oddziałową, lata doświadczenia miała. Powtarzała, że najstarsi ludzie umierają wiosną. Miała nawet takie przysłowie: cieszył się starzec, że przeżył marzec... Jakoś tak to szło.
O co w tym chodzi?
Wiosną jest zgonów najwięcej. I ta oddziałowa nawet robiła zestawienia, widać to było czarno na białym. Jak ludzie docierali do lata, to jakoś dawali radę. Wiosna ich weryfikowała.
Czy można się przyzwyczaić do śmierci?
Mimochodem wracają wspomnienia spojrzeń, twarzy, dni.
I jak to pani sobie w głowie układa?
Mimo że to są obcy ludzie, że to praca, to jednak człowiek pozostaje człowiekiem. No i tylko częściowo można się ze śmiercią oswoić.
Każda śmierć jest wyjątkowa? Czy to już rutyna? Jak z porodem: dla matki przeżycie niepowtarzalne, ale dla szpitala – kolejne z wielu…
Z zawodu jestem położną. Pierwsze trzy lata pracowałam na porodówce. Jak wyszłam za mąż, to się zwolniłam. I tak jakoś z jednej skrajności w drugą poszłam.
Od narodzin do śmierci?
Tak wyszło. Dziś wydaje mi się, że przy rodzących jest większa znieczulica niż przy umierających. Nawet czasem żal mi było tych młodych dziewczyn, które czekały, jak przyjdzie pora. Były płacz, krzyk. I chyba jak się ma z nimi do czynienia na co dzień, to trzeba złapać dystans, założyć grubą skórę. Przy umieraniu zazwyczaj nie ma tyle hałasu. Jest jakoś ciszej, skromniej.
Jak pani wylądowała w DPS?
Miałam przerwę w wykonywaniu zawodu położnej. Gdy chciałam wrócić, okazało się, że szpital nie robi przyjęć, a na moje miejsce czeka kilka chętnych. Znalazłam więc coś na chwilę, na przeczekanie, zanim nie trafi mi się miejsce na oddziale. I z tymczasowego rozwiązania zrobił się sposób na życie. Śmieję się czasem, że teraz to już nigdzie indziej nie chcę. Bo tylu ludzi tu poznałam, z koleżankami z pracy przyjaźnie się zrodziły.
Zdarzało się pani płakać w pracy?
Tak. Czasem coś takiego wchodzi w człowieka, że łzy same płyną. Była sobie choćby pani Eulalia. „Pani Eulalio, pani do nas na pewno wróci” – mówiłyśmy, kiedy zabierała ją karetka. Powtarzała, że nie, i uparcie się z nami żegnała. No i miała rację.
Mówimy o osobach starszych, ale w DPS są nie tylko ludzie wiekowi?
Jest u nas teraz pan ze stwardnieniem rozsianym, ma 57 lat. Była pani Maja, też z SM. Już nie żyje, a była niewiele starsza ode mnie. To straszna choroba, bo głowa funkcjonuje, ale ciało odmawia posłuszeństwa. Pamiętam kobietę, która się zagłodziła. Nie mogła pogodzić się z chorobą, żyć nie chciała. Postanowiła nie jeść. Była taka chuda, dostawała kroplówki, ale w jej stanie to ciężko na samych wlewach ciągnąć.
Co się dzieje, jak człowiek umiera?
Odwozimy go do prosektorium. Nazywa się to pro morte, czyli takie pomieszczenie, gdzie tuż po śmierci człowiek trafia, poza oddziałem. Jak jest pełne, to pali się światełko. Jak zgon jest w nocy, to lekarz przyjeżdża zwykle dopiero następnego dnia. I na ten czas ciało tam trafia. Przewożą je na wózku. A przed wyjściem światełko zapalają. Jak lekarz kartę zgonu wypisuje, wchodzi tam, ogląda. Potem światło się gasi.
Zdarzyło się, że lekarz chciał zgon stwierdzić, choć pacjent jeszcze żył?
Był kiedyś przypadek, na nocce, kiedy koleżance się wydawało, że człowiek nie żyje. Poszła zadzwonić do lekarza, by przyjechał. A jak wróciła do sali, to zaraz biegła medyka odwoływać, bo pacjent jeszcze oddychał. Ale to sporadyczne sytuacje. Śmierci nie da się nie rozpoznać.
A w DPS-ie jest życie? Zawiązują się przyjaźnie, romanse?
Więcej tego było przed pandemią. Dziś ludzie jacyś inni są. Chcą rozmawiać z nami, opiekunkami, ale między sobą – nie za bardzo. Może ze trzy, cztery osoby się odwiedzają po pokojach. Góra.
Czy gdyby ci ludzie mieli wokół siebie więcej aktywności, zajęć, rozmów, rodziny obok, to żyliby dłużej?
Chyba nie. Na wiek i starość nie ma antidotum.
A pani? Na stare lata chciałaby zostać w domu czy w DPS-ie?
Z koleżankami w pracy to nawet żartujemy, że pokój wybierzemy dla siebie i razem mieszkać będziemy. Zaklepiemy okno z widokiem na drzewa...
Poważnie?
Nie. Poważnie to nie chciałabym starości w DPS. Mam nadzieję, że wychowałam swoje dzieci tak, że mnie tu nie oddadzą. Niby wszystko jest: opieka medyczna, socjalna, jedzenie całkiem dobre, ciepło. Ale to nie jest wszystko, co do życia potrzebne.
A czego tu brakuje?
Rodziny. Czasem się dziwię, że córki, synowie, wnuki nie mają potrzeby pobycia z naszymi podopiecznymi. Ze starą matką, ojcem. W końcu ci ludzie niebawem odejdą. Nie wiem, skąd w nich ten brak potrzeby nałapania wspomnień. Może tak myślę, bo moja mama odeszła młodo i nie miałam czasu się z nią nagadać, pokłócić i pogodzić... A potem dzieją się historie, jak ta z ostatnich świąt. Przyszedł do nas wnuczek odwiedzić babcię. Chodzi, szuka. Znaleźć nie może. Do nas z pretensją biegnie: gdzie babcia? My spokojnie tłumaczymy, że trzy lata wcześniej przeniosłyśmy panią Helenę do innego pokoju. Obstawiałyśmy potem, czy pozna wnusia.
Poznała?
Tak, bo ciągle na niego czekała. ©℗