- 18 razy więcej osób przechodzi Omikrona, niż pojawia się w statystykach. Dlatego oficjalna liczba zakażeń różni się od prognoz - mówi Franciszek Rakowski z Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego Uniwersytetu Warszawskiego.

Zapowiadaliście, że w marcu będzie 100 tys. przypadków dziennie. Fala zachorowań już przeszła, w jej szczycie było 65 tys. Wasza prognoza się nie sprawdziła, dlaczego?
Akurat jeśli chodzi o liczbę rzeczywistych przypadków infekcji, to uważam, że nasze prognozy się sprawdziły.
To skąd różnica?
Naszym zdaniem znacząco spadła wykrywalność infekcji - element, którego jeszcze na początku stycznia nie braliśmy pod uwagę. Wykrywalność w przypadku Omikrona jest mniej więcej trzy razy niższa niż przy Delcie. Jeśli weźmiemy to pod uwagę, to nasza prognoza jest już bardzo blisko realnie odnotowanych wskaźników.
Wykrywaliśmy mniej, bo zapchał się system testowania?
Na pewno w tygodniu, kiedy osiągnęliśmy poziom 50 tys. zakażeń, mieliśmy już do czynienia z blokadą systemu testowania. Już pominąwszy to, że tak naprawdę infekcji było wówczas 65 tys., bo dopiero post factum statystyka zaczęła uwzględniać reinfekcje. Główną rolę odegrało jednak co innego.
Co konkretnie?
Moim zdaniem podstawowym czynnikiem było jednak to, że coś tąpnęło w postawach społecznych: ludzie masowo sobie zdali sprawę, że przejście Omikrona jest dla nich niegroźne - w związku z tym woleli przechorować w domu bez ujawniania się systemowi, żeby uniknąć konsekwencji. Widać to było chociażby po ogromnej sprzedaży testów w aptekach.
Profesor Krueger z Politechniki Wrocławskiej, który także przygotowuje modele przebiegu pandemii, wskazywał niedawno, że czynnikiem modyfikującym prognozy była również niższa od zakładanej wcześniej zakaźność Omikrona.
Mamy trochę inne podejście. Prof. Krueger uważa, że zmodyfikować trzeba zakaźność, my z kolei - że mniejsza była wykrywalność. A być może jesteśmy gdzieś pomiędzy…
Czy realna liczba przypadków podobnie jak w innych falach była pięcio-, sześciokrotnie wyższa od raportowanej?
Jeszcze wyższa. Dla samego Omikrona tzw. dark figure naszym zdaniem wynosi aż 18. Innymi słowy, 18 razy więcej osób przechodzi Omikrona, niż pojawia się w statystykach.
Sam pan mówił, że bardziej obiektywnym wskaźnikiem są hospitalizacje i zgony. To - na szczęście - też się nie sprawdziło.
W tym wypadku spełnia się najbardziej optymistyczny scenariusz. Dobijemy do 21 tys. łóżek zajętych przez pacjentów z COVID-19, a potem zaczniemy z tej wartości schodzić. Z amerykańskich badań (IHME) wynika, że współczynnik hospitalizacji z powodu Omikrona stanowi od 4 proc. do 20 proc. współczynnika dla Delty. Brytyjskie badania wskazywały jeszcze wyżej - nawet 50 proc. My na początku przyjęliśmy wartości od 20 proc. do 50 proc. (co przekładało się na zakres od 30 tys. do 80 tys. hospitalizacji), ale wszystko wskazuje na to, że współczynnik hospitalizacji Omikrona jest bliski 15 proc. współczynnika Delty, a to przekłada się na 20 tys. zajętych łóżek. Współczynnik ten uwzględnia także immunizację populacji, która w Polsce na początku stycznia osiągnęła przynajmniej 90 proc.
A zgony?
Teraz mamy średnią tygodniową ok. 200 na dobę i ta wartość nie powinna już za bardzo wzrosnąć. I podobnie jak hospitalizacje są mniejsze, niż zakładaliśmy.
Wspomniał pan o odporności. O tym, że jest bardzo wysoka, było wiadomo już pod koniec grudnia.
Nie doszacowaliśmy tego efektu z dwóch względów. Po pierwsze, nie było pewności co do tego, jak przeciwciała wytworzone w wyniku kontaktu z wariantem Delta będą działały na Omikrona. Po drugie, odpowiedź komórkowa, czyli druga linia obrony w walce organizmu z wirusem, także okazała się silniejsza, niż podejrzewaliśmy. Zakładaliśmy jej spadek, podobnie jak spada poziom przeciwciał po szczepieniu. Okazuje się, że jest inaczej. Nie bez znaczenia jest również to, że okres wylęgania się Omikrona jest krótszy niż przy wcześniejszych wariantach.
Uważaliście, że peak będzie w marcu. Już był.
Między innymi dlatego, że jak wspomniałem, okres wylęgania jest szybszy, ale także zakładaliśmy, że Omikron pojawił się w grudniu, okazało się, że był już w listopadzie w Polsce.
Od początku pandemii tłumaczy pan, że prognozując, należy czasem czynić założenia, które w praktyce mogą się okazać błędne. Mimo to dalej uważa pan, że to pomocne narzędzie?
Formułowanie prognoz daje wgląd w procesy epidemiczne: daje możliwość ich zrozumienia i pozwalają nimi sterować. Dzięki temu wiemy, co ma wpływ na ich przebieg i czego powinniśmy się bać. Kiedy tylko pojawiają się najnowsze dane, my aktualizujemy nasze prognozy, żeby były jak najbardziej dokładne. A jeśli chodzi o przewidywalność, to będę bronił naszej pracy. Przewidzieliśmy czwartą falę, włącznie ze szczytem i liczbą zgonów. Jeśli chodzi o piątą falę, przewidzieliśmy jej wystąpienie. To jest sukces. To była pierwsza fala w pełni zaimmunizowanym społeczeństwie. A że nie doszliśmy do liczby 100 tys. hospitalizacji? To dobra informacja.
Co dalej?
W związku z sezonowością transmisji wirusa SARS-CoV-2 myślę, że do końca sierpnia będziemy mieli spokój.
Nie będzie już kolejnych fal?
Spójrzmy jeszcze raz na immunizację społeczeństwa - jak wspomniałem, obecnie wskaźnik ten wynosi ok. 90 proc. Z tego punktu widzenia szósta czy siódma fala nie są konieczne - chociaż prawdopodobne - bo jesteśmy już „nasyceni odpornością”. Piąta zresztą też nie była konieczna.
A czwarta?
Przed czwartą nie było ucieczki, bo wartość tego wskaźnika była wówczas znacznie niższa. Inaczej mówiąc: wirus miał się gdzie rozprzestrzeniać.
Dołączył pan do rady przy premierze. Poprzednia zrezygnowała, ma to jeszcze sens?
Na pewno teraz głównym problemem będą skutki zdrowotne pandemii. I modelowanie w tym nie pomoże. Ale ma sens, żeby pokazać, że przy każdym kolejnym zagrożeniu takie modele można wykorzystać do zarządzania kryzysowego.