Europa od 15 listopada będzie teoretycznie otwarta dla polskich chorych. Tego dnia wejdzie bowiem w życie ustawa transgraniczna. Wydawałoby się, że nie ma lepszej wiadomości dla kogoś, kto właśnie się dowiedział, że ma zaćmę, a najbliższy termin zabiegu, który oferuje mu jego szpital, to 2018 r. Osoby, które już pakują walizki, bo chcą ominąć kolejki i przyspieszyć leczenie, czeka jednak kubeł zimnej wody. Oczywiście mogą pojechać np. do Czech, gdzie w prywatnej klinice taki zabieg będą miały wykonany od ręki, ale na szybkie odzyskanie pieniędzy nie powinny raczej liczyć.

ikona lupy />
Beata Lisowska dziennikarz Gazety Prawnej / Dziennik Gazeta Prawna
Okazuje się, że fundusz, który miał ponad rok na przygotowanie się do tej operacji, nie jest gotowy do realizowania wypłat. Musi zmienić plan finansowy, a minister zdrowia dał mu na to aż miesiąc. Dla kogoś, kto zapożyczył się u rodziny lub wziął kredyt na leczenie, każdy dodatkowy dzień czekania na zwrot pieniędzy, robi różnicę.
Przy dobrej woli tę zmianę, jeśli ona jest ona rzeczywiście niezbędna, można było przeprowadzić w ciągu maksymalnie kilku dni. Dobrej woli jednak zabrakło. Ministrowi i prezesowi funduszu przypominam stare porzekadło. Jak mówi ludowa mądrość, skąpy dwa razy traci. Żaden z pacjentów, którzy poszli z pozwami przeciw NFZ do sądu, nie wycofał pozwu. Terminy sądowe biegną i kolejne rozprawy będą w styczniu. Coraz bliżej więc do pierwszego prawomocnego wyroku, który nakaże funduszowi zrealizowanie wypłat. Te obejmą nie tylko refundację świadczeń, ale także koszty postępowań sądowych. Czy na pewno więc opłaca się wydłużać terminy i mnożyć bariery, skoro polskim pacjentom możliwość leczenia transgranicznego należy się, jak psu kość? Moim zdaniem nie.