- W branży medycyny estetycznej panuje chaos, dlatego potrzeba jasnych regulacji prawnych oraz większego zaangażowania państwa w nadzór nad ich przestrzeganiem - mówi Andrzej Cisło, wiceprezes Naczelnej Rady Lekarskiej, lekarz dentysta.

W ostatnim czasie ukazało się uzasadnienie głośnego rozstrzygnięcia Sądu Najwyższego w sprawie dentystki, która została ukarana przez sąd lekarski za przekroczenie uprawnień zawodowych, ponieważ podjęła się zabiegu powiększania piersi, który zakończył się powikłaniami. Czy to rozstrzygnięcie zmienia postrzeganie granicy pomiędzy zabiegiem kosmetycznym a medycznym?
Oczywiście. Może niekoniecznie dla NRL, bo byliśmy o tym przekonani. Odnalezienie w orzeczeniu SN tez, które głosiliśmy, to jednak spore wydarzenie. Do tej pory znaliśmy ustne motywy rozstrzygnięcia, jednak dzięki opublikowaniu uzasadnienia mamy pełen pogląd sądu na tę sprawę.
Co najważniejsze dla nas - odrzucono w całości twierdzenia tzw. branży beauty, że o tym, czy coś jest świadczeniem medycznym, decyduje wyłącznie fakt, czy osoba zgłaszająca się jest chora czy też zdrowa. Z tym podejściem jako lekarze mieliśmy od początku problem, ponieważ trudno określić tak do końca, co oznacza, że ktoś jest zdrowy? Czy w przypadku, w którym dana osoba trwale nie akceptuje swego wyglądu, możemy mówić o zdrowiu w jego pełnej krasie?
Jaką koncepcję zatem przyjęto?
SN wyraźnie podkreślił, że z samego faktu, iż zabieg nie służył ratowaniu życia lub zdrowia, nie można wnioskować, że nie było to świadczenie zdrowotne. Decydujący jest zarówno charakter zabiegu (jego inwazyjność), jak i wymogi określone w odrębnych przepisach (ustawa o wyrobach medycznych). To bardzo ważne, bo medycyna estetyczna opiera się niemal w całości albo na aplikacji wyrobu medycznego, albo zastosowaniu wyrobu medycznego jako narzędzia (np. laser). Naczelny Sąd Lekarski w tym konkretnym przypadku inwazyjność rozumiał jako podanie wyrobu medycznego „przez inne otwory niż naturalne otwory ciała”. SN przychylił się do tego rodzaju rozgraniczenia. Tyle że ten sposób ingerencji charakteryzuje znaczącą część zabiegów medycyny estetycznej. Stąd właśnie skutki tego orzeczenia wykraczają poza kontekst tego konkretnego kazusu. To moim zdaniem kończy spór w sprawie.
Odnosi się pan do przepisów, ale co to oznacza w praktyce? Dlaczego to lekarz powinien np. ostrzykiwać zmarszczki określonym wypełniaczem?
Przede wszystkim ze względu na znajomość anatomii zarówno skóry, jak i przebiegu naczyń oraz fizjologii tkanek podlegających ingerencji. Z czysto praktycznych, ale nie mniej ważnych względów: lekarz ma prawo przepisywać leki. Czyli w przypadku powikłania (a one przecież się zdarzają) może szybko wdrożyć leczenie farmakologiczne. Natomiast kosmetologowi czy kosmetyczce pozostaje jedynie leczenie objawowe. To najczęściej powoduje przewlekanie leczenia objawowego i zbyt późne włączenie leczenia farmakologicznego.
Przeprowadzanie zabiegów to jedno. Inna kwestia to m.in. dotycząca ich szkolenia.
Tak. To, co obecnie ma miejsce, woła czasem o pomstę do nieba. Jako samorząd zawodowy nie możemy w żaden sposób zrozumieć, jak instytucje publiczne mogą wspierać szkolenia osób niewykonujących żadnego zawodu medycznego, tolerować wydawanie w ramach tak zorganizowanych szkoleń świadectw noszących znamiona urzędowych potwierdzeń nabycia umiejętności, np. w zakresie podawania toksyny botulinowej. I to jeszcze w dodatku z określeniem „specjalista”. Reagujemy w takich sytuacjach, ale sam fakt zaangażowania w ten proceder np. kuratoriów oświaty jest niepokojący. Dochodzi nawet do tego, że osoby niebędące lekarzami przeprowadzają kursy z leczenia powikłań, np. po podaniu kwasu hialuronowego. Tymczasem postępowanie z powikłaniami zawsze jest leczeniem. Nie ma co do tego dwóch zdań. I nie wolno tego robić osobie niebędącej lekarzem. A już szkolenie w tym zakresie innych niemedyków?
Jednak takie szkolenia prowadzą często sami lekarze...
Owszem. Dlatego nie ukrywam, że w tym zakresie samorząd też nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Lekarz nie powinien szkolić osób, które nawet po odbyciu szkolenia nie będą miały formalnych uprawnień do przeprowadzania procedur, które były przedmiotem kursu.
Może pomogłaby zapowiadana przez rząd ustawa regulująca zawód kosmetologa?
13 sierpnia w resorcie rozwoju odbyło się spotkanie, którego tematem była m.in ta kwestia. Nie kryję, że byłem naprawdę zbudowany postawą resortu zdrowia, którego delegacja podkreśliła, że proceder zacierania granicy pomiędzy kosmetologami a lekarzami musi zostać przerwany. Uzyskaliśmy deklarację nowelizacji przepisów. Legislatura często kieruje się w swych decyzjach orzecznictwem, więc omawiane postanowienie SN jest jakimś elementem porządkującym.
Czy istnieje spór na linii lekarze - kosmetolodzy?
Próbuje się wmówić środowisku lekarskiemu wyłącznie partykularny interes finansowy jako motyw wysuwanych postulatów o uporządkowanie branży medycyny estetycznej. To oczywiście nieprawda. Łatwo sprawdzić w internecie, że każda większa przychodnia zajmująca się tą dziedziną zatrudnia również kosmetologów. I tak być powinno. Ta grupa zawodowa posiada dużą wiedzę w zakresie preparatów kosmetycznych. Obie profesje mogą świetnie współpracować. Wiem, że lekarze dermatolodzy szukają formuły porozumienia ze środowiskiem kosmetologów.
Ale jak wypełnić tę lukę? Nową specjalizacją?
Jako NRL nie będziemy tego postulować. Uważamy, że katalogu specjalności lekarskich nie należy powiększać. Naszym zdaniem każdy lekarz ma z zasady nieograniczone prawo wykonywania zawodu, więc medycyna estetyczna stoi przed nim otworem. Co nie oznacza, że każdy powinien się w nią angażować. Pozostawiamy to na razie decyzji konkretnych lekarzy. Tym bardziej, że obecnie nie jesteśmy w stanie uregulować, ile kursów należałoby odbyć czy ile praktycznych umiejętności nabyć. Wobec ogromnego chaosu, jaki panuje w tej branży, doprowadzenie do jasnych regulacji prawnych oraz do większego zaangażowania państwa w nadzór nad ich przestrzeganiem - to zadanie pierwszoplanowe.