Marzena Sosnowska rozmawia z Krzysztofem Kopciem, prezesem Polskiego Związku Pracodawców Przemysłu Farmaceutycznego.

Rozpoczęły się renegocjacje decyzji refundacyjnych kilkuset leków krajowych producentów. Jaki jest państwa cel?

Mamy nadzieję, że resort zdrowia nie będzie nas zmuszał do zrównywania cen z azjatycką konkurencją, bo nasze ceny i tak są już najniższe w UE, a produkcja w Polsce jest droższa niż w Azji. Poza tym posiadanie na własnym terytorium przemysłu farmaceutycznego zwyczajnie się opłaca. Po pierwsze, gwarantuje to bezpieczeństwo lekowe. A jak pokazała pandemia, kiedy zamykają się granice państw i trwają lockdowny – kraje, które mają przemysł farmaceutyczny, zabezpieczają w pierwszej kolejności potrzeby swoich mieszkańców. Po drugie, branża farmaceutyczna daje dobrze płatne miejsca pracy, zwiększa wpływy budżetowe i eksport, podnosi poziom innowacyjności gospodarki.
Tyle że tak można mówić zawsze. I niemal zawsze Ministerstwu Zdrowia udawało się obniżyć ceny.
Dalsze obniżki nie są już możliwe, bo grozi to poważnymi brakami na naszym rynku. Producenci nie będą chcieli zwiększać produkcji w Polsce i sprzedawać u nas swoich produktów. Dlatego firma, która choć część swoich leków wytwarza w Polsce, powinna móc liczyć na preferencje. Jeśli pracuje nad uruchomieniem produkcji jakiegoś leku, trudno preferencyjnie podwyższyć jego cenę, bo nie jest on jeszcze dostępny. Ale dzięki preferencyjnym warunkom dla jej pozostałych produktów będzie mogła rozwijać jego fabrykowanie. Trzeba też pamiętać, że nie da się od razu rozpocząć procesu wytwarzania wielu nowych medykamentów w polskich fabrykach. Dlatego krajowi producenci sprowadzają je z zagranicy, aby jak najszybciej dostarczyć polskim pacjentom i zdobyć rynek. Odpowiadają jednak za ich jakość, więc muszą kontrolować proces wytwarzania i przeprowadzać audyty. Wiele z tych farmaceutyków po przetransferowaniu technologii będzie produkowanych w krajowych fabrykach. Wymaga to jednak kolejnych inwestycji.
Proponują państwo zmianę w prawie dotyczącą limitów cenowych. Sprawa może wydawać się zagmatwana przeciętnemu czytelnikowi, ale ostatecznie chodzi o to, by producenci otrzymywali więcej pieniędzy.
To nie do końca tak. Podniesienie wymaganego poziomu udziału w rynku najtańszego leku, którego cena stanowi limit, czyli wysokość dopłaty Narodowego Funduszu Zdrowia (NFZ), nie zwiększy zysków producentów, tylko zmniejszy dopłaty pacjentów. My apelujemy wyłącznie o nieobniżanie cen naszych produktów i utrzymanie ich na dotychczasowym poziomie. Wszystkie leki refundowane podzielone są na tzw. grupy limitowe skupiające farmaceutyki o podobnym działaniu i wskazaniach. Najtańszy w grupie, który pokrywa 15 proc. zapotrzebowania rynku, wyznacza limit, czyli wysokość dopłaty NFZ do ceny pozostałych leków z grupy. Pacjent w aptece płaci różnicę między ceną produktu a wysokością limitu. W uproszczeniu, jeśli najtańszy lek w grupie wyznaczający limit kosztuje 10 zł, a najdroższy 25 zł, to pacjent płaci za ten najdroższy 15 zł (25 zł cena najdroższego leku – 10 zł limit = 15 zł dopłata pacjenta). Problem polega na tym, że ten najtańszy zaspokaja tylko 15 proc. zapotrzebowania. W konsekwencji jeśli 100 pacjentów przyjdzie po jakiś lek z tej grupy, tylko 15 dostanie go w najniższej cenie, a 85 zapłaci więcej. Limit wyznacza często azjatycki producent, który wchodzi z bardzo niską ceną i małą liczbą produktów, których nie udało mu się sprzedać na bardziej opłacalnych niż polski rynkach. Należałoby więc wprowadzić zasadę, że lek, którego cena stanowi limit, musi zaspokajać nie – tak jak obecnie – 15 proc. zapotrzebowania rynku, ale np. 50 proc. Wówczas producent zobowiązany do dostarczenia większej ilości leku do Polski nie będzie mógł traktować naszego rynku jak sklepu z końcówkami serii, gdzie sprzedaje się towary po kosztach. Wysokość limitu wzrośnie, a dzięki temu obniżą się dopłaty pacjentów. Poza tym na 100 pacjentów w aptece 50 będzie mogło dostać lek w cenie limitu.
Rozmawiała Marzena Sosnowska