Skrócenie kolejek do specjalistów nie uda się bez ścisłej współpracy z lekarzami rodzinnymi – przekonują eksperci. W przeciwnym razie zniesienie limitów przyniesie odwrotny skutek, bo przeciążeni pracą specjaliści przejdą do prywatnych placówek.
Kolejki do specjalistów w Polsce / DGP
1 marca zniesiono limity na wizyty w ambulatoryjnej opiece specjalistycznej (AOS). Ale tylko w czterech zakresach (endokrynologii, kardiologii, neurologii, ortopedii – czyli tam, gdzie są najdłuższe kolejki) i tylko na porady pierwszorazowe (dla pacjentów, którzy nie leczyli się w danej poradni w ciągu ostatnich dwóch lat i mają nowe skierowanie). NFZ zapłaci przychodniom za tyle świadczeń, ile wykonają. Efektem ma być krótszy czas oczekiwania na poradę u specjalisty.
Nie ma jednak gwarancji, że pacjenci tę zmianę odczują.
– To może sprawić, że w niektórych poradniach uda im się dostać na pierwszą wizytę w miarę szybko. Oczywiście, jeśli będą lekarze – ja w swojej przychodni nie mam tylu specjalistów, by dać im dodatkowe godziny – mówi Andrzej Zapaśnik, kierownik Przychodni BaltiMed w Gdańsku, prezes Polskiej Fundacji Opieki Zintegrowanej.

Ucieczka lekarzy

Zdaniem Andrzeja Zapaśnika zniesienie limitów na wizyty pierwszorazowe to „leczenie objawowe” problemu kolejek do poradni specjalistycznych. Nie widać natomiast działań przyczynowych. Wskazuje, że powody złej sytuacji w AOS leżą w wieloletnim niedofinansowaniu (od 4–5 lat nie wzrosły stawki) i pogłębiających się z tego powodu brakach kadrowych.
– Specjaliści odchodzą do sektora prywatnego, zwiększają się nierówności w dostępie pacjentów do świadczeń specjalistycznych. Są powiaty, w których jest jeden kardiolog, gdzie kilka miesięcy czeka się nawet na wizytę prywatną. Z tego względu liczba porad udzielanych w AOS stale spada – mówi ekpert.
I przekonuje, że nawet jeśli dzięki zniesieniu limitów uda się przyjąć więcej pacjentów pierwszorazowych, wydłuży się czas oczekiwania na kolejne wizyty.
– Jeśli zwiększy się liczba pacjentów, to siłą rzeczy zwiększy się też czas oczekiwania, bo kadry od tego nie przybędzie. Pacjenci kontynuujący leczenie będą czekać na wizytę jeszcze dłużej niż obecnie. Jeśli już znosić limity, to dla wszystkich rodzajów porad – ocenia Andrzej Zapaśnik.
Bartosz Fiałek z zarządu Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy potwierdza pojawiające się w środowisku obawy, że zniesienie limitów może wręcz spowodować dalszy odpływ kadry z publicznego sektora.
– Lekarze odchodzą z pracy, kiedy narzuca się na nich coraz więcej obowiązków, których już nawet fizycznie nie są w stanie zrealizować. Przeciążenie to jeden z czynników, który zniechęca do pracy w publicznych placówkach – podkreśla.

Tylko razem z POZ

Jednak w zamyśle pomysłodawców efektem zniesienia limitów na pierwsze wizyty nie powinno być zwiększenie liczby pacjentów w AOS. Chodzi o to, by chory mógł w miarę szybko skonsultować się ze specjalistą i wrócić do lekarza podstawowej opieki zdrowotnej (POZ). Nie jest bowiem tajemnicą, że wiele osób leczących się u specjalistów mogłoby być prowadzonych przez lekarzy rodzinnych.
– W przypadku wielu schorzeń model leczenia powinien wyglądać następująco: konsultacja ze specjalistą na podstawie skierowania od lekarza rodzinnego i powrót do POZ celem dalszego prowadzenia. I w takim modelu zniesienie limitów na pierwsze wizyty się sprawdzi. Bo my, jako lekarze POZ, szybko otrzymamy odpowiedź na ewentualne wątpliwości – mówi Jacek Krajewski, prezes Federacji „Porozumienie Zielonogórskie”.
Zwraca uwagę, że lekarze rodzinni zwykle kierują pacjentów do specjalisty, kiedy nie ma efektu mimo leczenia podjętego w efekcie wstępnego rozpoznania, albo na pogłębioną diagnostykę – POZ ma bowiem ograniczony wachlarz badań, na które może kierować.
– Jeżeli nie mamy wątpliwości i leczenie jest standardowe, pacjent w ogóle nie musi trafiać do specjalisty. Chorzy jednak często nie są do tego przekonani i zdarza się, że wymuszają te wizyty. Zwłaszcza w endokrynologii pokutuje przeświadczenie, że leczenie niedoczynności tarczycy musi być prowadzone przez specjalistę, choć rozpoznanie i leczenie objawów nie jest trudne na poziomie POZ. Dlatego ważne, żeby pacjent otrzymał zapewnienie od specjalisty, że nie musi się u niego leczyć, bo lekarz POZ go poprowadzi – przekonuje Jacek Krajewski.
Przyznaje, że teraz ten model zupełnie się nie sprawdza.
– Trudno mówić o konsultacjach między lekarzem POZ a specjalistą, kiedy pacjenci po dwa lata czekają na wizytę u endokrynologa. Wielu woli zrobić badania prywatnie i wrócić z nimi do swojego lekarza rodzinnego. Ale nie tak powinien wyglądać system – przyznaje.
Andrzej Zapaśnik podkreśla, że aby współpraca z POZ się udała, musi być elementem całościowej reformy.
– Tymczasem mamy tu punktowe działania – one nie naprawią systemu, który nie jest reformowany – ocenia.

Rola dla funduszu

Również Rafał Janiszewski, właściciel kancelarii doradzającej placówkom medycznym, uważa, że zniesienie limitów na wizyty pierwszorazowe ma sens tylko wtedy, jeśli pacjenci po konsultacji ze specjalistą będą wracać pod opiekę lekarza POZ. Przekonuje jednak, że Narodowy Fundusz Zdrowia dysponuje narzędziami, którymi może to na placówkach wymóc. I powinien to robić, ponieważ zniesienie limitów wyraźnie wytycza oczekiwany przez płatnika kierunek.
– Teraz chorzy często nie wracają do POZ, bo wolą leczyć się u specjalistów. A poradnie nie mają nic przeciwko temu, bo pacjenci już zdiagnozowani i z ustawionym leczeniem są „niskokosztowi”. Ale osoba skierowana do specjalisty z POZ powinna po takiej wizycie wrócić do swojego lekarza rodzinnego z informacją o jej efektach i kontynuować leczenie u niego. NFZ może niemal zza biurka skontrolować, czy tak to się odbyło. I wykryć potencjalne nadużycia – podkreśla Rafał Janiszewski.
Jednak nawet jeśli kontrola ze strony NFZ będzie skuteczna, jego zdaniem trudno spodziewać się spektakularnych efektów tego rozwiązania.
– Resort będzie miał kłopot, żeby wykazać czarno na białym, że dzięki zniesieniu limitów znacząco zmniejszył kolejki – ocenia prawnik.