- Podstawowy temat brzmi: jak skutecznie pomagać. Równolegle spotykają się naukowcy, by omawiać kwestie etyczne. Ja jednak na tych spotkaniach nie bywam - mówi Marian Szamatowicz profesor nauk medycznych, specjalista w dziedzinie ginekologii i położnictwa; były kierownik Kliniki Ginekologii Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku i dyrektor Instytutu Położnictwa i Chorób Kobiecych. W 1987 r. dokonał pierwszego w Polsce udanego zapłodnienia metodą in vitro.

Magazyn DGP 15 listopada 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Film „Bogowie” opisuje, jak doszło do pierwszego w Polsce udanego przeszczepu serca. Był rok 1985…
Lata później z prof. Zbigniewem Religą odbieraliśmy w Ministerstwie Zdrowia nagrody. On za wszczepienie serca, ja – za szefowanie zespołowi, który w 1987 r. sprowadził na świat pierwsze w Polsce dziecko z in vitro.
Czyli on za przedłużenie życia, a pan za podarowanie życia.
Coś w tym jest. Magda, czyli pierwsze dziecko urodzone u nas metodą pozaustrojową, skończyła właśnie 32 lata. Sama ma już trójkę dzieci, poczętych drogą naturalną.
Czuje się pan bogiem?
Żadnym bogiem. To nie jest wchodzenie w boskie buty, udawanie go czy poprawianie jego dzieła. Światowa Organizacja Zdrowia uznaje niepłodność za chorobę. A chorobę należy rozpoznawać i skutecznie leczyć. Zresztą nie byłem sam. W 1987 r. w Warszawie funkcjonował drugi zespół specjalistów, który również chciał doprowadzić do urodzenia dziecka metodą pozaustrojową.
Rywalizowaliście ze sobą?
Oczywiście! Oni działali w Centrum Zdrowia Dziecka. Ówczesne media podgrzewały atmosferę, donosząc: jest już dziecko, jeszcze nie ma, ale zaraz będzie. Jednak wiosną 1987 r. to my na ogólnokrajowym sympozjum poświęconym niepłodności pokazaliśmy zdjęcia USG rozwijającego się płodu.
A pan poczuł się ojcem sukcesu?
Sama ciąża nie uspokoiła naszych emocji. Towarzyszyły nam do czasu porodu: baliśmy się, czy nie będzie komplikacji, czy dziecko urodzi się zdrowe. Ostatecznie to ja wykonałem cesarskie cięcie.
Do tego czasu czekał pan, czy eksperyment się powiedzie?
Zarówno wtedy, jak i teraz unikamy słowa „eksperyment”. Na wszystkie działania mieliśmy przyzwolenie uczelnianej komisji etycznej. Gdyby cokolwiek poszło nie tak, odpowiedzialność spadłaby na placówkę, która przeprowadzała zabieg. Bez zgody komisji konsekwencje ponosiłby wyłącznie zespół. Ale to był prawdziwy przełom, pierwsza metoda, która faktycznie mogła być skuteczna.
A co było wcześniej?
Gdy w 1961 r. zaczynałem pracę w białostockiej klinice, metody leczenia niepłodności były niezwykle prymitywne. Nie mieliśmy np. farmakologicznych metod stymulowania jajników. Zamiast tego wkładało się elektrodę do szyjki macicy, co miało poprawić płodność kobiety.
A poprawiało?
Gdzie tam! Innym sposobem były operacje odwracające zmiany anatomiczne w obrębie jamy brzusznej – jeżeli uniemożliwiały one zajście w ciążę. Taka zmiana mogła np. pojawić się u młodej dziewczyny po zapaleniu wyrostka robaczkowego, które skończyło się jego pęknięciem. Wywoływało to niepłodność jajowodową spowodowaną zrostami. Wykonywałem dziesiątki zabiegów otwierania jajowodów. Było ich tyle, że dziś siada mi kręgosłup od stania godzinami przy stole operacyjnym. Skuteczność takich metod w stosunku do trudu, jaki się wkładało w leczenie, była niewspółmiernie niska. Szansa kobiety na zajście w ciążę rosła do kilku, kilkunastu procent w zależności od zmian. Wiedzieliśmy, że to za mało. Śledziliśmy więc osiągnięcia zachodnich lekarzy, bo prace nad technikami wspomaganego rozrodu już tam trwały. Były testy na zwierzętach, udało się również pobrać samą komórkę jajową. Przeniesiono także embrion do macicy, ale cała procedura zakończyła się porażką. Doszło do ciąży pozamacicznej, embrion zagnieździł się w jajowodzie. Udało się w 1978 r. – na świat przyszła Louise Brown, pierwsze dziecko z in vitro, ochrzczone przez media mianem „superbabe”. W tym czasie ośrodki leczenia metodą in vitro rozwijały się w Indiach, Australii, w Stanach Zjednoczonych, w krajach Europy Zachodniej. Ja sam w 1983 r. pojechałem jako profesor wizytujący do Szwecji. I w Göteborgu, pięć lat po urodzeniu Louise, miałem okazję zobaczyć, jak to wygląda.
I postanowił pan przenieść procedurę do Polski?
Byłem realistą i wiedziałem, że w tamtym czasie było to w naszym kraju niewykonalne. Brakowało sprzętu, funduszy. A potem dostaliśmy od papieża ultrasonograf.
Od papieża?
Jana Pawła II. Ale od początku – nie brakowało mi ludzi, miałem świetny zespół. Dziś zresztą to sami zasłużeni profesorowie: prof. Waldemar Kuczyński, który ma dziś własny ośrodek leczenia niepłodności, prof. Sławomir Wołczyński, który obecnie jest kierownikiem Kliniki Rozrodczości i Endokrynologii Ginekologicznej, a także moim szefem. Po powrocie ze Szwecji powiedziałem więc mojemu zespołowi, że musimy wprowadzić w Polsce in vitro. A zespół nie miał innego wyjścia. Nie chcę przeceniać swojej roli, ale najważniejsze w tym czasie były moje palce wskazujące: ty zrobisz to, ty zajmij się tym, a ty zorientuj się, jak sprawy się mają tu i tu. W 1984 r. zostałem dyrektorem Instytutu Położnictwa i Chorób Kobiecych oraz kierownikiem Kliniki Ginekologii. Technikę laparoskopową mieliśmy już częściowo opanowaną – to była wówczas powszechnie stosowana metoda przy pobieraniu oocytów do in vitro. Do tego potrzebowaliśmy pompek, by zasysać płyn z pęcherzyków jajnikowych i pobierać komórki. Ówczesny minister zdrowia prof. Jacek Żochowski powiedział, że nas wspomoże. Słowa dotrzymał. Byliśmy pierwszym ośrodkiem w kraju, który dostał na ten cel pomoc z resortu. Ale pobrane komórki jajowe trzeba hodować w odpowiednim płynie. Te tzw. media do produkcji komórek musieliśmy wytwarzać sami, bo w tamtych latach nie było jeszcze firm komercyjnych, które dziś się tym zajmują. Mieliśmy problem, bo pobrane komórki w tym naszym płynie nie chciały się rozwijać. Cztery lata, między 1983 a 1987 r., upłynęły nam więc pod znakiem niespodzianek i eksperymentów. W międzyczasie okazało się, że ośrodek w Göteborgu zaczął pobierać komórki jajowe inną techniką – ultrasonografii. I tu właśnie z pomocą przyszedł nam sam papież. Jan Paweł II w 1986 r. postanowił podarować instytutowi aparat ultrasonograficzny. Co prawda nie do celów ginekologicznych, tylko położniczych.
Gdyby Jan Paweł II wiedział…
Nie wiedział. A trzeba przyznać, że ze wszystkich religii akurat rzymskokatolicka jest najbardziej restrykcyjna. Nie pozwala na in vitro i koniec. Ale aparat nam się wtedy przydał. Dziś komórki pobiera się już wyłącznie przy zastosowaniu aparatów USG. Głowice mają specjalne prowadnice. Wkłada się do pochwy i poprzez jej sklepienie dochodzi się do jajników. Następnie strzykawką zasysa się płyn pęcherzykowy, a w laboratorium w tym płynie odszukuje się komórki. Zabawne, że o dzieciach poczętych metodą in vitro mówi się, iż są z probówki, choć w całej procedurze nie ma ani jednego takiego naczynia.
Trzeba jeszcze było znaleźć chętne kobiety, by wypróbowały na sobie tę metodę.
To akurat było najprostsze. Pamiętajmy, że w tamtych czasach ta metoda w Polsce nie istniała, nie urodziło się dzięki niej ani jedno dziecko. Mama Magdy była po kilku nieskutecznych operacjach, które miały udrożnić jej jajowody. Wiedziała, że jest pionierką, że może się nie udać.
Były wcześniejsze próby, które skończyły się niepowodzeniem?
Oczywiście! Niczego nie ukrywałem. Tych prób było kilka.
Jak wyglądała rozmowa z pacjentkami? Przy pierwszych przeszczepach serca nie było to takie proste…
Ze strony kobiet zawsze – zarówno wtedy, jak i teraz – padało jedno podstawowe pytanie: jakie są powikłania? Ja odpowiadałem, że jedyne powikłanie jest takie, że procedura się nie powiedzie. Chętnie cytuję w takich sytuacjach Mahmuda Fathalę, byłego prezydenta Międzynarodowej Federacji Ginekologów i Położników (FIGO). W 2001 r. na spotkaniu w Genewie powiedział, że ludzie niechętnie wprowadzają boskie nakazy. Ale kiedy Bóg powiedział „bądźcie owocni i rozmnażajcie się”, nie tylko wzięli sobie ten rozkaz do serca, ale i uczynili go przyjemnością. Efekt tego taki, że 90 proc. populacji nie ma problemów z rozrodem, a 10 proc., czyli ok. 190 mln na całym świecie – owszem. Im właśnie trzeba pomagać. Jednym ze sposobów są techniki rozrodu wspomagane medycznie.
Wracając do kobiet…
Nie spodziewaliśmy się z ich strony zarzutów. Pacjentki nie miały wtedy wielkich nadziei, nadmiernych oczekiwań. Co innego dziś, gdy za in vitro płaci się niemało. Dziś są wymagania.
Czyli?
Presja posiadania dzieci jest olbrzymia. Rozumieją ją ci, którzy z jakichś względów nie mają potomstwa.
A co z możliwościami, które daje obecnie medycyna, jak wybór koloru oczu dziecka, płci? Czy przyszli rodzice stawiają takie wymagania?
Takie sytuacje się zdarzają, owszem, ale należą do rzadkości. Ludzie przede wszystkim chcą mieć zdrowe dziecko. Płeć i wygląd nie mają znaczenia.
Gdzie jest granicą, do której można ingerować w biologię? Bo in vitro taką możliwość daje.
Osoby przystępujące do leczenia in vitro są również badane pod kątem obciążeń genetycznych. Jeśli mają jakiś defekt, istnieje duże prawdopodobieństwo, że dziecko go odziedziczy. Powstaje pytanie, czy w takich przypadkach lekarz, wiedząc o tym, ma prawo odmówić leczenia. A może powinien wykonać in vitro, mimo że jest duże prawdopodobieństwo urodzenia chorego dziecka?
I jak pan uważa?
Nie można zabronić leczenia, tylko należy precyzyjnie pokazać wszystkie możliwe zagrożenia. Choć czasem trzeba powiedzieć: stop. Podam przykład: gdy wykonywaliśmy jeszcze procedury z użyciem komórki dawczyni, przyjechała do nas z Polski 48-letnia kobieta, u której obudził się instynkt macierzyński. Pomogliśmy jej urodzić dziecko. Ale gdy po jakimś czasie wróciła, prosząc o pomoc w urodzeniu kolejnego, odmówiliśmy.
Dlaczego?
Dlatego, że była już – mówiąc wprost – za stara. Obawialiśmy się, że jej stan zdrowia nie pozwoli na to, żeby potem opiekować się dzieckiem. Takie sytuacje szybko zaczęły być szeroko dyskutowane na spotkaniach lekarzy: do jakiego wieku należy umożliwiać kobietom rodzenie dzieci? Gdzie jest granica? Do jakiego momentu można wspomagać biologię?
Jak się pan w takich sytuacjach odnajduje?
Wychodzę z założenia, że muszę swoim pacjentom przedstawić jak najpełniejszy obraz sytuacji, opowiedzieć o ryzyku, o możliwych komplikacjach. Ale to na nich spoczywa ostateczna decyzja, bo każdy człowiek ma wolną, nieprzymuszoną wolę. Takich dylematów jest więcej. Najtrudniejszym organem do przeszczepu jest nie serce, lecz macica. To również niezwykle kosztowny zabieg. A są kobiety, które rodzą się bez macicy. Jedna z nich niedawno szukała u mnie pomocy. Okazało się, że ma sprawne jajniki, wytworzono jej sztuczną pochwę, ma udane kontakty seksualne. Ale marzyła o dziecku. Prosiła mnie o pomoc w przeszczepieniu jej komórki jajowej surogatce. Odmówiłem, bo takie zabiegi są dziś w Polsce nielegalne. Co innego np. we Lwowie. Tam kliniki oferują je bez przeszkód. Ogłaszają się w internecie, wraz z ceną i ofertą.
Kiedy pojawił się pomysł, by adoptować zarodki?
Nie potrafię podać daty, ale pamiętam pewne zdarzenie. Przyszła do mnie kobieta, miała 45 lat. Była w kiepskim stanie, bo jej syn zginął w wypadku samochodowym i nie potrafiła sobie z tym poradzić. Chciała jeszcze mieć dziecko, to był jej sposób na poradzenie sobie z traumą. W tamtych czasach mieliśmy zamrożone komórki jajowe innych kobiet, z każdej stymulacji dodatkowo 4–6 komórek. Kobiety dostawały list z kliniki z bezpośrednim pytaniem, czy zgodziłyby się oddać swój materiał genetyczny, gdyby znalazła się osoba, dla której byłby to jedyny sposób na posiadanie potomstwa. W przeważającej większości odpowiadały pozytywnie. Tak było w przypadku kobiety, która straciła syna: nie miała szans, by urodzić dziecko z własnej komórki. Powiedziałem jej to wprost.
I jaka była reakcja?
Ona chciała nosić dziecko w sobie, przeżyć poród, następnie wychowywać. Nie potrafię powiedzieć, co działo się w jej głowie. Wiem tylko, że mieliśmy zgodę właścicielki komórki jajowej. Połączyliśmy ją z plemnikiem męża. Urodziło się dziecko. I tyle. Natomiast dziś coś takiego w tej klinice nie mogłoby mieć miejsca. Nie oferujemy kobietom komórek dawczyń. Wszystko przez atmosferę, jaka zapanowała wokół tego typu działań. Nagromadziło się zbyt wiele emocji. Kiedyś wszystko było o tyle prostsze, że dawstwo było bezpłatne, opierało się na prostym geście i prostym myśleniu. Im bardziej czyniliśmy z in vitro tabu, nie wspominając o zmianach w prawie, tym bardziej rozrastał się handel materiałem genetycznym. W sieci swoje usługi oferują więc mężczyźni gotowi zapładniać kobiety. Są też kobiety oferujące swój brzuch w roli inkubatora.
Widzi pan różnicę między tradycyjną adopcją a adopcją zarodka, gdzie materiał genetyczny pochodzi od innej matki i innego ojca?
Różnica jest olbrzymia. Polskie pary, które ustawiły się w kolejce do tradycyjnej adopcji, opisują to jako drogę przez mękę. Oficjalne dane mówią o niespełna 3 tys. przysposobionych w ten sposób dzieci. Dlatego rodzice wolą postawić na in vitro.
In vitro daje możliwości, których ludzie nie mieli wcześniej. Czasem są sytuacje rodzące wręcz pytania, kto jest rodzicem.
Byłem na wielu konferencjach Europejskiego Towarzystwa Medycyny Rozrodu i Embriologii (ESHRE). Jednym z jego założycieli był prof. Robert Edwards, który pomógł przyjść na świat pierwszemu dziecku z in vitro. Ostatnio takie konferencje mają po ok. 10 tys. uczestników. Podstawowy temat rozmów brzmi: jak skutecznie pomagać. Wiem, że równolegle spotykają się naukowcy, by omawiać kwestie etyczne. Ja jednak na takich spotkaniach nie bywam.
Dlaczego?
O tym, kto jest rodzicem, stanowi prawo i tego się trzymajmy. W Polsce matką jest ta kobieta, która urodziła. W Wielkiej Brytanii, mającej bardzo liberalne podejście, jest nią właścicielka materiału genetycznego. W różnych krajach różnie te kwestie uregulowano.
Ale co w takim przypadku powinno być rozstrzygające: medycyna, etyka, moralność?
Nie odpowiem wprost. Wychodzę z założenia, że niepłodność jest chorobą. W Polsce problemy z rozrodem ma ok. 1 mln par, a nie wszyscy idą z tym do lekarza. Co roku robi to ok. 20 proc. z nich. Rozpoznania są różne, od endometriozy, po tzw. męski czynnik. Stosownie do tego proponowane są metody leczenia. To jest moja filozofia.
Ale początki były dość trudne. Panowała wolna amerykanka, niewiele kwestii było uregulowanych. Chociażby sposób przechowywania zarodków.
Nie było żadnego prawa, ale funkcjonowały pewne regulacje wewnętrzne. Za wzór braliśmy wytyczne Światowej Federacji Towarzystw Płodności (IFFS). Ja sam brałem udział w przygotowywaniu takich wskazówek. Wtedy też określiliśmy, że surogacja w Polsce jest niedopuszczalna.
Czyli jednak uważa pan, że to ważny temat. Dlaczego?
Dziś bym surogację zaakceptował. Zresztą były to decyzje całego zespołu. Surogacja jest w wielu krajach dopuszczalna. Opieraliśmy się wtedy na tym, co przygotowała światowa federacja.
A co z zarodkami?
Nie znam przypadku, żeby były one niszczone. Albo pary je zużywają, albo jest możliwość adopcji zarodków.
Kto ma do nich prawo? Przepisy ciągle się zmieniają. Obecnie kobiety samotne straciły prawo do swoich zarodków. Co pan na to?
Nie mam poglądu. Mnie interesuje diagnostyka i żałuję, że nie można ustalić przyczyny niepłodności w każdym przypadku. Interesuje mnie, jak doprowadzić do tego, żeby kobieta zaszła w ciążę.
Nowy konsultant krajowy ds. genetyki powiedział niedawno, że in vitro jest metodą niebezpieczną dla pacjentów. To prawda?
Szanuję pana profesora Andrzeja Kochańskiego jako genetyka, ale w tej kwestii po prostu nie ma racji. Znam jego jedną pracę poglądową na ten temat i jest to – delikatnie mówiąc – zbiór mitów i wierzeń.
In vitro nie ma żadnego wpływu na zdrowie dziecka?
Niepłodność jest uznawana za czynnik ryzyka urodzenia dziecka z defektami. Czy jest to wpływ techniki leczenia, czy samej niepłodności? Tego wciąż nie wiadomo. Być może chodzi o to, że losy dzieci poczętych dzięki in vitro są lepiej monitorowane, więc takie wady częściej się wykrywa.
Kiedy u noworodka pojawiają się jakieś kłopoty, lekarz zawsze pyta, czy ciąża przebiegała prawidłowo, jak dziecko jest karmione, czy było wcześniakiem. Czy powinniśmy również informować o sposobie poczęcia?
Wskaźnik wystąpienia defektów jest nieco wyższy u dzieci urodzonych metodą in vitro. Mówi się, że człowiek jest gatunkiem specyficznym. Zarówno w komórkach jajowych, jak i w plemnikach jest do 65 proc. takich z defektami genetycznymi. Jeśli powstają zarodki, to rozwija się 20–25 proc. z nich.
Dlatego in vitro budzi kontrowersje?
Nie można zaprzeczyć, że in vitro jest metodą głęboko ingerującą w kwestie ludzkiego życia. W miarę rozwoju tej metody przybywało etyków, filozofów rozprawiających na ten temat. Kościół katolicki jednoznacznie nazywa in vitro metodą zbrodniczą. Mimo że badania CBOS z 2015 r. pokazują zupełnie inny odbiór społeczny: 53 proc. społeczeństwa jest na „tak”, a ok. 20 proc. – „raczej tak”. Ale kontrowersje wynikają również ze wspomnianej postawy Kościoła. Prawo do posiadania potomstwa jest podstawowym prawem człowieka. Wykładnia rzymskokatolicka mówi jednak, że nie można mówić o prawie do posiadania dziecka, a jedynie o możliwości bycia rodzicem poprzez prawo do podejmowania aktów naturalnych – tak niedawno napisał ks. dr Michał Grochowina z KUL. Podobne jest stanowisko Episkopatu.
Kiedy pojawiły się pierwsze zarzuty nieetyczności działań?
Od samego początku Kościół katolicki stał na tym stanowisku. Zacznijmy choćby od tego, że najprościej jest pobrać nasienie poprzez masturbację. Doktryna Kościoła zakłada, że nasienie ma być złożone w pochwie kobiety w czasie stosunku płciowego – wyłącznie między małżonkami. Jak to ominąć? Dodam na marginesie, że w naprotechnologii, którą hierarchia katolicka popiera, też trzeba pobrać nasienie. Wymyślono więc specjalne prezerwatywy z dziurkami – podczas stosunku część nasienia zostaje w kobiecie, część zatrzymuje się wewnątrz prezerwatywy. Są one bardzo drogie. Jest też wiele przekłamań. Na przykład Kościół nie potrafi odnieść się do faktu, że 65–70 proc. zarodków jest obciążonych defektami i w sposób naturalny obumiera. Wiele kobiet nie ma nawet pojęcia, że było w ciąży. Jeśli jednak te same wadliwe zarodki obumierają w warunkach laboratoryjnych, to pojawia się retoryka masowego zabijania braci i sióstr. Albo taki przykład: żeby ciąża doszła do skutku, potrzebny jest zarodek i endometrium, błona śluzowa, czyli to, gdzie się zarodek zagnieżdża. Jeśli trafi do nieprzygotowanej macicy, ciąży z tego nie będzie. Medycyna mówi więc, by nie przenosić ich kobietom hurtowo, ale jedynie tym, które są na to przygotowane, co zwiększy radykalnie szansę na poród. Co mówią doktrynerzy Kościoła? Przenosić wszystkie zarodki do macicy, bez względu na okoliczności. A to, że te zarodki nie mają szans, już tych ludzi nie interesuje.
Skoro in vitro to procedura zbrodnicza, zbrodniarzami są ci, którzy ją wykonują?
Przed laty były prezes izb lekarskich Konstanty Radziwiłł uczestniczył w uchwalaniu kodeksu etyki lekarskiej. Chciał dopisać, że metoda zapłodnienia pozaustrojowego jest leczeniem nieetycznym. Gdyby zapis ten wszedł w życie, rzecznik okręgowej izby lekarskiej, kierując do sądu sprawę lekarza za nieetyczność – czyli stosowanie in vitro – mógłby doprowadzić nawet do odebrania mu prawa wykonywania zawodu.
Ludzie wstydzą się tego, że korzystali z in vitro?
W Polsce? Tak. Ja się zawsze interesowałem, co się dzieje z „naszymi” dziećmi. Ale od początku było to mocno dziwaczne. Pod koniec lat 80. pacjentki prosiły, by nie kontaktować się z nimi telefonicznie, a już broń Boże nie wysyłać im pisma z pieczątką kliniki. Bały się, że sprawa się rozniesie. Z czasem to się zmieniło. Rodzice potrafią podchodzić do sprawy z dystansem, a nawet z humorem. Jedna z par, którą leczyłem, przedstawiła mi kilka lat później swoje dziecko mówiąc: „A to jest nasz Eskimosek” – bo urodziło się z zamrożonego zarodka. Magda, „nasze” pierwsze dziecko, dowiedziała się, że jest z in vitro, po latach, ale została dobrze przygotowana na tę wiadomość. Dziś nie ma problemu z mówieniem, jak została poczęta.
Czyli przez wiele lat o tym w ogóle nie wiedziała?
Tak.
Dla dzieci to ważne, w jaki sposób zostały poczęte?
Słyszę czasem historie, że ktoś szuka obsesyjnie swoich rodziców, chce poznać tych „prawdziwych”, ale – powtórzę to jeszcze raz – mnie to kompletnie nie interesuje. Ja jestem lekarzem zainteresowanym leczeniem choroby.
Ale nie wierzę, że obojętnie przechodzi pan obok komentarzy o tym, że dzieci z in vitro mają „typowe” bruzdy i inne znaki szczególne wypisane na twarzy…
Owszem, trafia mnie szlag. To hipokryzja. Podobnie kiedy słyszę, że 500 plus miało poprawić sytuację prokreacyjną. Wydano miliardy, a demografia stoi. Przy in vitro – kiedy przez chwilę było finansowane przez rząd – przez trzy lata wydano niecałe 260 mln zł. Dzięki temu na świat przyszło już ponad 22 tys. dzieci. Widać konkretne efekty przy w sumie niewielkich kosztach.
Mówi się, że problem z niepłodnością będzie narastał. Niedługo in vitro będzie jedynym sposobem na to, by rodziły się dzieci?
To trend populacyjny. Kobiety odkładają macierzyństwo, w efekcie na zajście w ciążę drogą naturalną jest już za późno. Ale jest też dramat z mężczyznami.
Jak to?
Kiedy byłem studentem, mówiło się, że nasienie musi mieć stężenie 80 mln plemników na mililitr i 90 proc. ruchu. Teraz WHO mówi już o 15 mln na mililitr. Oczekiwania są coraz mniejsze…
Skąd się to bierze?
Powodów jest wiele. Począwszy od komputerów stawianych na udach, po nieodpowiednią bieliznę – jądra wciskane do kanałów pachwinowych. Są też zawody bardziej narażone na niepłodność – zwłaszcza te, w których pojawia się toksyczna chemia. Spawacze, malarze, pracownicy stacji benzynowych, kierowcy, a także rolnicy. Na przykład w Polsce spawacze pracują bez masek, a dymy spawalnicze są toksyczne dla funkcjonowania jąder. Szkodliwa dla nasienia jest też ropa naftowa i jej przetwory. W efekcie coraz częściej czynnikiem dominującym przy problemie niepłodności w parze jest czynnik męski. Czy wpłynie to na demografię? Nie wykluczam, że być może nadejdzie epoka dinozaurów.