Polskie samorządy to najwięksi beneficjenci naszego członkostwa w Unii Europejskiej. Biorąc pod uwagę strukturę unijnego budżetu, sposób przyznawania środków na konkretne inwestycje i system rozliczeń, ogromna większość pieniędzy trafia na najniższy szczebel władzy.

Przez 20 lat w UE otrzymaliśmy 240 mld euro wypłat przy niecałych 80 mld euro wpłat. Bilans to dofinansowanie kraju w ciągu dwóch dekad na ponad 150 mld euro. Najwięcej pieniędzy, jak każdy nowy kraj, który dołącza do Unii, udało nam się uzyskać w polityce spójności, czyli głównie na projekty infrastrukturalne i urbanistyczne (ponad 150 mld euro) i na rolnictwo (75 mld euro). Łącznie – jak wylicza w najnowszym raporcie Bank Pekao – w latach 2004–2022 nasz PKB wzrósł dokładnie dwukrotnie. Duża część tych pieniędzy przez lata zasilała samorządy i pozwalała załatwiać sprawy, które przed 2004 r. wydawały się nie do załatwienia.

Samorządowcy od wejścia Polski do UE mieli gwarancję, że przynajmniej część niezbędnych remontów dróg, chodników, budowę nowych kładek, dróg rowerowych lub rewitalizację nieruchomości publicznych uda się przeprowadzić za pieniądze unijne. Od 20 lat, a zwłaszcza w pierwszej dekadzie naszego członkostwa, tabliczki z napisami „dofinansowano z UE na kwotę…” zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu w powiatach całej Polski. Administracja samorządowa wyspecjalizowała się w znajomości unijnych procedur, co w efekcie spowodowało, że znaleźliśmy się w awangardzie pod względem wydatkowania środków europejskich. I przez jakiś czas wciąż tak będzie – UE dla zwycięzców wczorajszych wyborów, z uwagi na ramy czasowe budżetu co najmniej przez najbliższe dwa i pół roku, pozostanie repozytorium pewnych pieniędzy na wyraźnie sprofilowane inwestycje, głównie infrastrukturalne.

Wkrótce jednak Polska przestanie być beneficjentem netto i wraz z przyjmowaniem nowych państw do UE to my staniemy się płatnikami. Choć prawdopodobnie w najbliższej wieloletniej perspektywie finansowej od 2028 r. zyski wciąż będą przekraczać nasze wpłaty, samorządowcy muszą się liczyć z tym, że środków z polityki spójności czy na rolnictwo może być proporcjonalnie mniej. Unia nie będzie już tylko wygodnym źródłem pieniędzy. Będzie przede wszystkim strażnikiem reguł i norm, nie tylko budżetowych i finansowych, lecz także tych związanych z transformacją ekologiczną. O tym, jak duży może być wpływ zielonych regulacji na poszczególne grupy społeczne, samorządowcy mogli przekonać się w ciągu ostatnich miesięcy podczas protestów rolników. Zielony Ład obejmuje jednak swoim zasięgiem całą gospodarkę i zawiera wiele inicjatyw, które będą musiały być realizowane przez władze na szczeblu lokalnym, jeśli pieniądze nadal mają płynąć wartkim strumieniem. Termomodernizacja budynków i obowiązkowe normy dotyczące ograniczania emisji to tylko początek wyzwań, z którymi samorządowcy będą musieli się zmierzyć w najbliższych latach.

W niektórych miejscach będziemy obserwować rywalizację w II turze wyborów lokalnych. Całą Polskę czeka druga dogrywka na początku czerwca, kiedy zdecydujemy o składzie naszej europarlamentarnej reprezentacji. I warto, żeby partie, układając listy wyborcze, pamiętały, że kończy się dla nas czas unijnych wakacji czy – stosując niezbyt urodziwy język korporacji – onboar dingu. Nadchodzą lata, w których o każdy program, plan, strategię atrakcyjną dla naszej gospodarki trzeba będzie usilnie zabiegać w różnych gremiach, w tym w Parlamencie Europejskim. Samorządowcy będą musieli się odnaleźć w tej rzeczywistości i zacząć inaczej organizować inwestycje w regionie. Jeśli mają podołać zadaniu, muszą mieć godne wsparcie reprezentacji zaangażowanych europosłów, a nie zasłużonych dla partii emerytów. ©℗