Nie chodzi ani o wodę, ani o śmieci, ani o rodziny. W Warszawie trwa kampania, choć nie do końca jest jasne, których przyszłych wyborów dotyczy. Może jest to jeszcze jakaś stara, niezakończona polityczna potyczka? Tego nie wiadomo.

Kampanijnego paliwa dostarczyły same władze Warszawy, które z nonszalancją ustaliły najwyższy możliwy przelicznik w metodzie obliczania opłaty śmieciowej od zużycia wody. Obowiązuje ona w mieście od 1 kwietnia. Były też głuche na apele mieszkańców nieruchomości niepodłączonych do sieci wodociągowej. Miasto zdecydowało, że będzie ich rozliczać według ryczałtu – przyjęło, że jedna osoba zużywa miesięcznie 4 m sześc. wody. To nic, że dane GUS, na który się oparto, dotyczące liczebności Warszawy, są zaniżone (wychodzi więc większe zużycie na osobę). To nic, że mało kto tak dużo jej zużywa. Wystarczyło tylko podłożyć ogień. Tuż przed świętami wiceminister klimatu Jacek Ozdoba (Solidarna Polska) poinformował, że będzie bronić rodzin przed horrendalnie wysokimi opłatami za odpady. Tarcza będzie skuteczna, tyle że torpeduje samą metodę „od zużycia wody”. Dlaczego? Ponieważ nakłada na nią kaganiec.
Nie ma to jednak znaczenia, gdy na sztandary wynosimy polską rodzinę, najlepiej wielodzietną. To dobra inwestycja, która się zwraca przy wyborczej urnie. O tym nie trzeba już nikogo przekonywać. Nikogo poza środowiskiem Platformy Obywatelskiej, która rządząc jeszcze w Warszawie, zdaje się tego potencjału nie dostrzegać.
Jednak konflikt wokół śmieci na linii rząd – władze Warszawy pokazuje, jak bardzo nie działa system gospodarki odpadami. Jak dziurawym i niechlujnym prawem posługują się gminy, które mają nim zarządzać. Pierwsza bitewka wokół warszawskich śmieci dotyczyła informacji na plakacie, w którym miasto informuje, że nie ma wyjścia: musi podnieść opłaty, bo system musi się bilansować z opłat mieszkańców. Władze Warszawy mówią: rząd tak to ustawił. Wiceminister kontruje: to fake news, te przepisy obowiązują od dawna. Problem jest jednak gdzie indziej. Bo system musi się bilansować i jednocześnie wcale nie musi. Mieszkańcy mają pokrywać koszty – takie jest założenie, ale zakazu dopłacania z budżetu wprost w ustawie czystościowej nie ma. Ceny na rynku odpadowym rosną, gminy dorzucają do śmieciowego kubełka coraz więcej pieniędzy, a Ministerstwo Klimatu i Środowiska przymyka na to oko. Uparcie jednocześnie powtarzając: tak, system musi się bilansować. Musi – chyba że mowa o Warszawie. Tam już nie musi, bo jak wiemy, najważniejszy jest jednak dobrostan polskich rodzin. Kto za tym nadąży?
W całym tym galimatiasie pada też mnóstwo oskarżeń. Ze strony rządowej – że Warszawa zaniedbała budowę spalarni, że źle organizuje system, uderzając w najbardziej narażonych na podwyżki mieszkańców. Ze strony miasta z kolei słychać, że rząd w kwestii odpadów dba przede wszystkim, by nie narazić się przedsiębiorcom. Inaczej już dawno obciążyłby dodatkową opłata producentów, którzy w końcu zaczęliby odpowiadać z zaśmiecanie rynku niepotrzebnym plastikiem. Byłby to potężny zastrzyk pieniędzy do systemu, który obecnie leży na barkach mieszkańców. Tak, w tym także na barkach rodzin wielodzietnych. Najsmutniejsze w tym jest to, że obie strony mają rację. Dopóki będzie chodziło o prowadzenie wojenek, a nie o rozwiązanie problemu, rykoszetem będziemy dostawać my, mieszkańcy, którzy płacimy za źle funkcjonujący system i za odpady, za których wytworzenie nie odpowiadamy.