Po dwóch dniach od ogłoszenia przez Polskę przedłużenia zakazu importu ukraińskiego ziarna, niezależnie od znoszącej zakaz decyzji Komisji Europejskiej, ukraińscy urzędnicy powstrzymują się od komentarzy. Trwa przegrupowanie sił.

Kijów zastanawia się najwyraźniej, czy od razu – zgodnie z wojowniczą retoryką sprzed 15 września – zwrócić się o arbitraż do Światowej Organizacji Handlu (WTO), czy też poczekać miesiąc i liczyć na to, że po wyborach w Polsce i na Słowacji łatwiej będzie wypracować kompromis.

Ukraińcy skupiają się na wdzięczności wobec KE, zwłaszcza że z Brukseli płynęły wcześniej sygnały gotowości do uwzględnienia przynajmniej częściowo oczekiwań zbożowej koalicji, w której skład wchodziły Bułgaria, Polska, Rumunia, Słowacja i Węgry. „Ukraina jest wdzięczna Komisji Europejskiej i państwom członkowskim za ich solidarność w zniesieniu embarga na nasze produkty rolne” – napisał szef dyplomacji Dmytro Kułeba. „Jesteśmy gotowi do dalszego dialogu z naszymi partnerami we wszystkich kwestiach związanych z handlem i logistyką” – dodał premier Denys Szmyhal.

Do decyzji Polski o kontynuacji embarga, do której przyłączyła się Słowacja, a Węgry rozszerzyły ją nawet o kolejne produkty, odniósł się jednym zdaniem jedynie prezydent. – Ważne, by europejska jedność zapracowała na poziomie dwustronnym, z sąsiadami. Aby sąsiedzi wsparli Ukrainę w czasie wojny. Europa wygra zawsze, kiedy umowy są stosowane, a obietnice wykonywane. A jeśli decyzje sąsiadów nie będą sąsiedzkie, Ukraina będzie odpowiadać w sposób cywilizowany – powiedział Wołodymyr Zełenski w piątek w codziennym orędziu.

O tym, jak ważna dla Kijowa jest ta sprawa, świadczy fakt, że wątek ten pojawił się na początku orędzia, wyprzedzając nawet informację o odbiciu Andrijiwki, wsi położonej na bachmuckim odcinku frontu. Słowa Zełenskiego na tle wojowniczej retoryki sprzed 15 września były nad wyraz łagodne, zwłaszcza w porównaniu z tym, co wcześniej komunikował Szmyhal. Wbrew pojawiającej się w polskich mediach ocenie premier nie jest samodzielnym rozgrywającym. To człowiek o dużo mniejszych wpływach, niżby wskazywała jego funkcja. A zatem kiedy porównuje zakaz importu do działań Rosji albo mówi o politycznym populizmie, nie należy się dopatrywać jakichś frakcyjnych gier, ale raczej odgrywania roli złego policjanta. Skoro Zełenski, Szmyhal i Kułeba praktycznie nie odnieśli się do polskiej decyzji z piątku, można założyć, że to nie przypadek.

Odkąd Andrzej Duda zapowiedział, że w kuluarach Zgromadzenia Ogólnego ONZ spotka się ze swoim ukraińskim odpowiednikiem, komentatorzy znad Dniepru uznali, że będzie to rozmowa ostatniej szansy. W oficjalnym programie rozpoczynającego się dziś wyjazdu, który rozesłała Kancelaria Prezydenta, nie ma wprawdzie tego punktu programu (są jedynie spotkania z prezydentem Turcji, premierami Andory i Wietnamu oraz roboczy lunch z liderami państw bałtyckich), ale to nie znaczy, że się ono nie odbędzie. Ukraińcy popełniają błąd, jeśli wydaje im się, że Duda ma w Polsce cokolwiek do powiedzenia w kwestii zbożowego embarga (per analogiam zakładają, że rola prezydenta nad Wisłą przypomina ukraińską). Ponadto słusznie uznają, że spośród polskich polityków to właśnie prezydent jest im najbardziej przychylny, a zarazem nie jest aż tak mocno skupiony na kampanii wyborczej jak strona rządowa.

Przed 15 września Kijów zapowiadał, że jeśli Polska i inne kraje regionu przedłużą embargo, a zwłaszcza jeśli zrobią to wbrew decyzji Brukseli, Ukraińcy poskarżą się w WTO i skorzystają z mechanizmów unijnych. Trudno się dziwić, bo mają mocne argumenty. To do Komisji należy prowadzenie polityki handlowej, więc Polska, Słowacja czy Węgry nie mogą samodzielnie zakazywać importu. Kijów już zauważył, że z blokady wycofała się Bułgaria, co uznał za potwierdzenie swoich racji. Mateusz Morawiecki mówi jednak, że nie będą obcy decydować o losie polskiego rolnika. To o tyle ciekawe, że kiedy do Polski trafiał węgiel z okupowanego Donbasu, jego rząd zasłaniał się argumentem o wyłącznej kompetencji Brukseli w sprawie handlu, chociaż wówczas akurat aspekt handlowy był w tej sprawie najmniej istotny.

Ale Ukraina rozumie zarazem kontekst wyborczy. W Polsce wybory odbędą się 15 października, na Słowacji – 30 września. W obu wypadkach rządzącym zagląda w oczy widmo porażki, a dodatkowo nad Dunajem głównym rywalem jest otwarcie już prorosyjski Robert Fico. Nieprzypadkowo to te dwa kraje (do spółki z Węgrami, ale to odrębna historia, bo Budapeszt nie traci żadnej okazji, by zaszkodzić Ukrainie) przedłużyły embargo.

Kijów może uznać, że kampania to kiepski czas na eskalowanie napięć, skoro są one natychmiast wykorzystywane do godnościowo-patetycznych wojenek na Twitterze. Może nawet wyciągnie wnioski z oburzenia, jakie wywołały absurdalne porównania embarga do rosyjskiego ostrzeliwania portów (choć akurat wyciąganie wniosków z dawnych błędów nie jest najmocniejszą stroną Kijowa i Warszawy). Jeśli tak, Ukraina może się wstrzymać z wymierzonymi w zbożową koalicję działaniami, rozumiejąc ryzyka, jakie płyną za zrażaniem do siebie najbliższych sojuszników. Równie dobrze wygrać może jednak przeświadczenie, że rosyjska agresja uzasadnia wszelkie pretensje; po taki szantaż moralny ukraińskim władzom zdarza się sięgać. Być może Kijów sam jeszcze nie zdecydował, czy wdepnie pedał hamulca, czy gazu. ©℗