Kiedy Sejm zaczynał prace nad nowelizacją ustawy o prawie autorskim, na Wiejską z transparentami przyszli filmowcy i muzycy. „Chcemy tantiemy!” – krzyczeli. Zrobili wszystko, żeby ustawa zagwarantowała im wynagrodzenie od platform internetowych wykorzystujących ich utwory.

Gdzie byli wtedy dziennikarze, których ustawa dotyczy w równym stopniu? Relacjonowaliśmy to, co się dzieje przed Sejmem i w Sejmie. Nie skandowaliśmy, nie pikietowaliśmy, nie zorganizowaliśmy wielogodzinnego spotkania z ministrem kultury. Czy to dlatego zostaliśmy z pustymi rękami?

W formie uchwalonej przez izbę niższą nowelizacja prawa autorskiego da wydawcom i dziennikarzom dokładnie tyle, ile Google uzna za stosowne zapłacić za naszą pracę. Czyli niewiele. Doświadczenia innych krajów na całym świecie pokazują dobitnie, że bez odpowiednio silnej presji – np. specjalnego mechanizmu arbitrażowego – media nie mogą liczyć na godziwą zapłatę za swoje treści wykorzystywane przez globalne platformy internetowe.

Kanadyjski rząd stanął po stronie krajowych mediów i postawił big tech pod ścianą. Pod presją nowych przepisów Google zgodził się płacić tamtejszym wydawcom rocznie 100 mln dol. kanadyjskich (ok. 300 mln zł).

Tak, wiem, że te 38 mln osób za oceanem dysponuje większymi dochodami (i większym terytorium), a ich Online News Act to nie to samo co nasze prawo autorskie. Sedno sprawy jest jednak takie samo: chodziło o to, żeby Google płacił wydawcom za treści, które wykorzystuje, czerpiąc z tego zyski. I o to, po czyjej stronie będzie rząd w danym kraju. Polski wolał postawić pod ścianą rodzimych wydawców i dziennikarzy. Dał nam prawo – i żadnych narzędzi, by je wyegzekwować.

Wiceminister kultury Andrzej Wyrobiec stwierdził w Sejmie, że media mogą negocjować opłaty licencyjne z platformami cyfrowymi – jak przedsiębiorca z przedsiębiorcą. Spójrzmy zatem, kto do tych negocjacji zasiądzie. Po jednej stronie mamy firmy działające na kurczącym się krajowym rynku prasy. W ostatnim raporcie PwC przychody polskiego segmentu gazet w ub.r. oszacowano na 1,3 mld zł, a czasopism na 1,2 mld zł. Z kolei segment reklamy internetowej wyceniono na 7,8 mld zł. Ten ostatni jest wprawdzie rosnący, tylko że większość wpływów inkasuje Google, siedzący po przeciwnej stronie stołu.

Dla globalnego giganta polski tort reklamowy to kropla w morzu. W ubiegłym roku Alphabet (spółka będąca właścicielem Google’a) miała 307,39 mld dol. przychodów. To ok. 1,23 bln zł – czyli ponad dwa razy tyle, ile wyniosły w tym czasie wpływy budżetu Polski.

Tacy to przedsiębiorcy usiądą i sobie ponegocjują.

A można było wyrównać szanse, stanąć po stronie słabszej i zarazem mającej za sobą słuszność. Najpierw mógł to zrobić resort kultury. Zamiast tego zmarnował kilka miesięcy. Potem poprawki Lewicy dały taką szansę Sejmowi. Tę kluczową, o wprowadzeniu obowiązkowego arbitrażu w razie pata w negocjacjach wydawców z big techami, poparli wszyscy posłowie Lewicy, Prawo i Sprawiedliwość (180, pozostałych 9 nie brało udziału w głosowaniu), dwóch z Koalicji Obywatelskiej i jeden niezrzeszony. 150 posłów KO, wszyscy głosujący z klubów: Polska 2025, PSL i Kukiz’15 oraz z Konfederacji (oprócz jednego wstrzymującego się) – razem 226 parlamentarzystów zdecydowało, że prawo dla wydawców będzie martwe. Dlaczego? Są fanami big techów? A może nie rozumieją, że stawką jest przetrwanie polskich wydawców? Może nie dość wyraźnie o tym mówiliśmy? Nie dość głośno?

Piątkowe głosowanie pokazało, że za mało – ja, inni dziennikarze, wydawcy – zrobiliśmy w swojej sprawie. Piszę to z żalem i goryczą, ale też z iskrą nadziei. Bo mamy jeszcze kilka dni, by odwrócić stolik, by pełnym głosem wołać w swojej sprawie, tak jak robili to filmowcy. W przeciwnym razie tego, co nam się słusznie należy, doczekamy się za kilka, a nawet kilkanaście lat – o ile będą wtedy jeszcze jakieś redakcje, a w nich dziennikarze w postaci białkowej, niezastąpieni przez tańszą sztuczną inteligencję od big techu.©℗