Kto może, bije w znienawidzoną biurokrację i „wstrętnych urzędasów” jak w bęben.
I jest wiele powodów, dla których zasługują na krytykę. Choćby z tego powodu, że mnożą się jak króliki na wiosnę. A także że ich jakość bywa – mówiąc oględnie – niezadowalająca. Zamiast fachowców zatrudniani są właśnie krewni i znajomi królika. Ci, którym trzeba z rodzinnych względów pomóc, lub ci, którym powinno się z politycznych powodów odwdzięczyć. To zjawisko opanowało niczym nowotwór nasze samorządy, choć nie tylko one są chore. Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze zarobki: nieraz najwyższe w okolicy, w dodatku regularnie podnoszone. Reakcja: irytacja i zawiść. I to wszystko prawda, reakcje usprawiedliwione. Trzeba tylko uważać, aby nie popaść w populistyczną przesadę, która każe nam gromkim głosem domagać się zwalniania wszystkich, którzy pracują poniżej 12 godzin na dobę i zarabiają ponad 1300 zł na rękę. To samorządom wrzucanych jest na barki coraz więcej zadań własnych, ktoś musi się tym fizycznie zajmować. A średnia 4 tys. zł brutto (na rękę więc jakieś 2,5 tys. zł) nie powala na kolana, choć pewnie wiele osób ma na ten temat inne zdanie. Ale przecież wszyscy chcemy mieć na urzędniczych stanowiskach osoby dobrze wykwalifikowane. Idą wybory samorządowe, drodzy Czytelnicy. Zakreślając krzyżyki przy nazwiskach swoich kandydatów, miejcie więc na uwadze te rzeczy: czy kompetentny fachowiec, czy nieudacznik, który w dodatku ma liczną rodzinę.