Prekariusze są zatrudnieni w przemyśle i na wyższych uczelniach. To pracownicy sieci handlowych i artyści. Ta grupa jest większa, niż nam się zdaje. I choć jej członkowie mają wspólne problemy i mogliby się wspólnie bronić, to nie wykształcili jeszcze klasycznej klasowej solidarności, jaką mieli proletariusze - uważa Jarosław Urbański socjolog, członek Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Inicjatywa Pracownicza.

Czy Polska jest krajem dobrej roboty?

Zdecydowanie nie. W Polsce sytuacja pracowników stale się pogarsza. Jesteśmy świadkami destabilizacji stosunków pracy, dyktatury elastyczności oraz pauperyzacji wielu grup zawodowych. Efekt jest taki, że lawinowo rośnie nam rzesza osób zatrudnionych na warunkach niepewnych. Czyli tzw. prekariat.

To pojęcie pojawiło się w czasie obecnego kryzysu. Wprowadził je do dyskusji brytyjski ekonomista Guy Standing.

Ekonomiści i socjologowie – i to na długo przed Standingiem – starali się nadążyć za rzeczywistością i opisać te wszystkie negatywne zjawiska społeczne wyrosłe na gruncie ekonomicznym. Pisali więc o „pracujących ubogich”, „pracownikach sezonowych”, „emigrantach” itd. W Polsce zaczęło się mówić o „umowach śmieciowych”. Samo pojęcie prekariatu pojawiło się przed Standingiem, obejmując z czasem coraz większe grupy pracowników. Wreszcie Standing w 2011 r. nazwał to zbiorczo „prekariatem”.

A kim jest polski prekariusz?

To olbrzymia grupa składająca się z różnych zawodów. A nawet fragmentów klas społecznych. Ta grupa jest większa, niż nam się zdaje. I choć jej członkowie mają wspólne problemy i mogliby się wspólnie bronić, to często nie wykształcili jeszcze klasycznej klasowej solidarności, jaką mieli w XIX czy nawet XX wieku proletariusze.

Weźmy ich zatem pod lupę po kolei.

Na przykład polskie uczelnie. Niegdyś ostoja etosu inteligenckiego. Kuźnia elit i kadr dla państwa i społeczeństwa. A dziś zwyczajne fabryki.

To taki wytarty slogan.

To nie jest tylko metafora. Zmiany są bardzo realne. Wie pan, że na niektórych wyższych uczelniach montuje się karty zegarowe czy wprowadza inne metody rejestrowania i kontroli czasu pracy? Tak jak kiedyś w fabrykach Forda. Pracownik jest w ten sposób rozliczany z czasu, jaki spędził w pracy. Kiedyś byłoby to nie do pomyślenia.

Właśnie sobie próbuję wyobrazić Einsteina podbijającego zegar na Uniwersytecie Princeton albo Stefana Banacha, który nie może wejść na zajęcia, bo zapomniał karty.

To tylko drobny przykład. Na wyższych uczelniach właśnie – i to publicznych – wymyślono coraz bardziej rozpowszechniony sposób obchodzenia kodeksu pracy. Czyli wykorzystywanie darmowej lub półdarmowej pracy doktorantów, którzy prowadzą zajęcia, warsztaty i organizują badania. A więc de facto pracują. Ale uczelnia twierdzi (zgodnie z prawem), że to są studenci, a więc nie muszą podlegać kodeksowi pracy, który zabrania świadczenia pracy za darmo. Efekt jest taki, że to właśnie uniwersytet przyjmuje wzorce fordystowskie. I to z bardzo wczesnej fazy drapieżnego kapitalizmu. To nie jest tylko problem doktorantów. Prekaryzacja ich pracy tworzy presję na trwałe formy zatrudnienia, które zamiast normalnością stają się luksusem, za który pracownik ma być wdzięczny.

Wychodzi na to, że z pozoru szacowne instytucje to siedlisko patologicznych relacji. Mam znajomego architekta, z którym politechnika co roku przed wakacjami rozwiązuje umowę o pracę. A potem w październiku zawiązuje ją na nowo. I tak od lat. Głośna była też ostatnio historia pań sprzątających na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, które przestały dostawać wynagrodzenie. Gdy poszły na skargę, rektor rozłożył ręce i powiedział: „Przecież panie są zatrudnione przez firmę zewnętrzną”.

To jest to samo zjawisko. Outsourcing jest jednym z głównych narzędzi restrukturyzacji. Instrumentem, który pozwala zbijać koszty, dzielić pracowników na naszych i zewnętrznych. A w razie czego łatwo umyć ręce. Bo przecież to nie jest nasza pracownica. To jest osoba z firmy zewnętrznej. Często sama jest „firmą”. Każdy wie, że to fikcja, ale dzięki takiemu rozwiązaniu płaci jej się połowę albo jedną trzecią tego, co dotychczas. To narzędzia, które niegdyś – ze względów prestiżowych – nie miałyby w takim miejscu jak uniwersytet żadnej racji bytu. A dziś to przechodzi. Bo daliśmy sobie wmówić, że uczelnia to jest fabryka, która musi być zarządzana dynamicznie przez menedżera. Popularność takiego podejścia polega na tym, że jest ono zazwyczaj realizowane pod płaszczykiem bardzo pięknych idei. Na przykład budowy społeczeństwa obywatelskiego.

Jak to?

To zjawisko, które można nazwać NGO-izacją. Czyli przerzucaniem wielu zadań publicznych wykonywanych wcześniej przez administrację albo przez samorząd na różnego rodzaju stowarzyszenia i fundacje. Brzmi to dobrze, bo zawsze można powiedzieć, że to przejaw aktywności obywatelskiej. Ale, niestety, w chronicznie niedoinwestowanym środowisku pozarządowym niepewne i elastyczne formy zatrudnienia to norma. Na przykład wolontariat to taki NGO-sowy sposób udawania, że my się tu wszyscy świetnie bawimy. Tymczasem to nic innego jak praca za darmo, która jest akceptowalna jako uzupełnienie rynku pracy, ale nie jako podstawa zatrudnienia i sposób na omijanie kodeksu. To szczególnie dotyczy takich branż jak opieka, oświata czy kultura. Czyli usług kiedyś świadczonych przez instytucje publiczne, a teraz coraz bardziej zliberalizowanych i odchudzonych. Pracownicy, którzy przeskoczyli lub zostali przesunięci z sektora samorządowego do stowarzyszeń, szybko odczuwają, o co chodzi. Bo nagle przestają być objęci specjalnym ustawodawstwem chroniącym stałość ich zatrudnienia. A w zamian nie dostają nic. Zasilają szeregi prekariatu.

Jakie to ma konsekwencje?

Weźmy sektor pracowników kultury. To grupa bardzo zróżnicowana, bo jest tu i trochę etatowców, i bardzo duża grupa osób, które nigdy etatu nie miały. A dziś wiedzą, że nie mogą na nic takiego liczyć. Dla nich wycofanie się władzy publicznej z tego sektora miało przynieść ożywienie, konkurencję, wolność i nowe inicjatywy. Cena za to była jednak wysoka. I właściwie dopiero teraz zaczyna ona być dostrzegana. Bo efektem była socjalna degradacja całej grupy zawodowej, a przynajmniej dużej jej części. W pewnym momencie na przykład artyści zaczęli się orientować, że mogą liczyć na co najwyżej głodowe stawki emerytalne, co jest efektem funkcjonowania od projektu do projektu bez ciągłości zatrudnienia. W 2012 r. odbył się nawet symboliczny strajk artystów wizualnych w tej sprawie. Symboliczny, bo artyści plastycy nie bardzo mają szansę na zrobienie strajku, który będzie stanowił skuteczny i natychmiastowy nacisk na ich pracodawców. To było dla pracowników kultury fundamentalne odkrycie związane z funkcjonowaniem w warunkach wolnego rynku. Artyści w czasach PRL mogli uchodzić za grupę uprzywilejowaną. A tu się nagle okazało, że zdecydowana większość z nich ma fatalną sytuację socjalną. I że bliżej im do sytuacji pracowników fizyczno-umysłowych zatrudnionych w sektorze usług i handlu albo do nowych robotników w przemyśle.

A co ze starym klasycznym proletariatem? Czy też zasila szeregi prekariatu?

Tak. Bo to nieprawda, że w przemyśle – lub na jego potrzeby – nikt już dziś nie pracuje. Dobrze widać to na przykładzie ośrodków takich jak Wałbrzych. Czyli tradycyjnie ważnego ośrodka wydobycia węgla kamiennego. W szczytowym okresie zatrudniającego w PRL ok. 25 tys. górników. Nie licząc powstałego za górnictwem przemysłu włókienniczego, papierniczego i elektromaszynowego. W latach 90. kopalnie zostały zamknięte, a bezrobocie wymknęło się spod kontroli, powodując napięcia społeczne i emigrację. Na miejsce dawnych zakładów powstała Wałbrzyska Specjalna Strefa Ekonomiczna. W jej ramach działa dziś ok. 200 przedsiębiorstw z całego świata: Toyota, IBM, Whirlpool, Colgate czy Elektrolux. Według oficjalnych danych strefa daje dziś pracę 30 tys. osób. Albo rejon Poznania, gdzie przemysł ciężki i stoczniowy – skupiony głównie wokół zakładów Cegielskiego – został zastąpiony przez szeroko rozumiany przemysł motoryzacyjny i firmy takie jak Volkswagen, MAN, Solaris czy producenta opon Bridgestone. Często nawet w sensie geograficznym, bo wiele z tych zakładów zajęło hale zajmowane wcześniej przez Cegielskiego czy zakłady z nim wcześniej w jakieś mierze związane.

Jest praca, więc w czym problem?

W tym, że nowy przemysł oferuje pracę dużo gorszej jakości. Dużo mniej pewną i bardziej sprekaryzowaną. To jest zresztą jedna z tajemnic ekonomicznej wyższości nowego przemysłu nad starym. Konkurencja między nimi nie była możliwa wcale nie z powodu (a w każdym razie nie tylko) przewagi technologicznej. Tylko dlatego, że nowy poznański przemysł motoryzacyjny do perfekcji opanował technikę pozyskiwania taniej pracy, np. wykorzystał duże bezrobocie na obrzeżach województwa wielkopolskiego i gotowość polityków do wprowadzania zmian instytucjonalnych na rynku pracy. A stary przemysł nie mógł sobie na to pozwolić, bo musiał dotrzymać umowy ze swoimi dotychczasowymi pracownikami i całą załogą. Dobrym przykładem była krótkotrwała próba konkurowania przez Cegielskiego i Solarisa w produkcji pojazdów szynowych. Zakończona zdecydowanym zwycięstwem nowego nad starym. Dla właścicieli to był może i sukces, ale dla poznańskiego rynku pracy już niekoniecznie.

Nie jest pan zbyt ostry dla tych nowych? Oni są nierzadko przedstawiani przez władze lokalne niemal jako zbawcy, którzy uchronili region przed socjalną degradacją.

Wszystko jest kwestią spojrzenia. Września, Gniezno, Wągrowiec itd., skąd sprowadzani są pracownicy poznańskiego sektora motoryzacyjnego – te regiony bardzo mocno ucierpiały w wyniku transformacji. Mimo upływu ćwierćwiecza ciągle mamy tam poważne strukturalne bezrobocie. Ja rozumiem, że szefostwo poznańskich firm samochodowych próbuje rozegrać to na swoją korzyść, twierdząc, że ich celem jest pomoc tamtejszym lokalnym społecznościom. Ale ich posunięcia można też tłumaczyć w inny sposób. Firmy takie jak VW, Bridgestone czy producent przetworów rybnych Lisner celowo sięgają po zasoby taniej pracy w dotkniętych bezrobociem rejonach Wielkopolski. Są gotowi nawet sami zorganizować transport ludzi z podpoznańskiej prowincji. To przepis na pracownika taniego i niezorganizowanego, często bez doświadczenia. Z drugiej strony następuje proletaryzacja polskiej wsi. Zjawisko dojeżdżania do pracy w mieście narasta, ale GUS bada to dopiero od kilku lat. Na dodatek pracowników werbuje się często poprzez agencje pracy tymczasowej. W 2011 r. w takich agencjach zarejestrowanych było ok. 1,8 mln ludzi. W praktyce są to takie współczesne giełdy pracy, których racją istnienia jest obniżenie kosztu siły roboczej do najniższego z możliwych i maksymalne zwiększenie jej elastyczności. Również dzięki strategii wymuszania konkurencji między pracownikami.

Na zasadzie: „Mamy tu setki takich, którzy z radością zajmą twoje miejsce”. To sam słyszałem w jednym ze swoich własnych miejsc pracy.

Bo presja na rynek pracy objawia się właściwie w każdym miejscu polskiego rynku pracy. Dowodzi tego rozpowszechnienie umów śmieciowych. Tu jednak działa pewna zasada. Im wyżej w hierarchii społecznej, tym bardziej opłacają się elastyczne formy zatrudnienia, chociaż – wbrew pozorom – dominują tam stabilne formy zatrudnienia.

To też widziałem. Wzięty ekonomista zatrudniony przez jedną z firm konsultingowych głoszący, że etat to przeszłość.

Tu jednak pojawia się paradoks. Bo badając statystyki, zauważyłem jeszcze inną prawidłowość. Im wyższy status społeczny zawodu, tym umów elastycznych mniej.

Dlaczego? Przecież przed chwilą powiedzieliśmy, że tym lepiej zarabiającym samozatrudnienie może się opłacać.

Ale działa też inna zasada. Im wyżej na dochodowej drabince, tym większa możliwość naciskania na pracodawcę i wymuszenia na nim etatowego bezpieczeństwa. I odwrotnie. Im niżej, tym brak wyboru i wymuszanie elastycznej pracy są bardziej bolesne. Nierzadko tę presję zwiększa jeszcze „aktywizująca” polityka społeczna państwa. Dotyka to zwłaszcza kobiet, dla których elastyczne godziny pracy są często nie do pogodzenia z normalnym życiem – na przykład z godzinami otwarcia państwowych żłobków i przedszkoli. Odrzucenie proponowanego przez urząd pracy prekaryjnego zatrudnienia powoduje utratę zasiłku. Zgodnie z panującym przekonaniem, że przebieranie w ofertach rozleniwia bezrobotnego. A czasem jest wręcz traktowane jako przejaw degeneracji i np. grozi samodzielnym matkom odebraniem dzieci. W ten sposób tworzy się presja na to, by jednak pracę podjąć. Nawet na warunkach prekaryjnych.

Pozostając przy przykładzie poznańskim. Czy ulokowane tam firmy z polskim kapitałem, takie jak – powiedzmy – Solaris, czymś się różnią od globalnego koncernu w stylu Volkswagena?

Tak. Gdy chodzi o stosowanie strategii prekaryzacji pracy, polskie firmy są zazwyczaj bardziej papieskie od papieża. Widać to na przykładzie osłabiania siły przetargowej pracowników. W VW związki zawodowe jednak są. Działają, jak działają, ale kadra kierownicza nie wpadła na pomysł, by tego typu aktywności tępić. A w Solarisie – z tego co mi wiadomo – związków nie ma. A zatrudnieni w tej firmie ludzie, z którymi mam kontakt, mówią, że szefostwo nawet nie ukrywa swojego negatywnego nastawienia do organizacji pracowniczych. Powtarzają, że nie ma takiej potrzeby, bo przecież dużo rozmawiają z pracownikami. To jest niestety częsty przypadek. Firmy z polskim kapitałem zazwyczaj niechętnym okiem patrzą na wszelkiego rodzaju związki, rady pracownicze albo układy zbiorowe. Negocjują indywidualnie. To sposób utrzymywania przewagi nad pracownikiem. Żeby się przypadkiem nie skrzyknął z kolegami i nie zaczął stawiać postulatów płacowych albo socjalnych.

Idźmy dalej w przeglądzie polskich odmian prekariatu.

Inną ciekawą grupą są polscy mikroprzedsiębiorcy. A właściwie ich pierwszy rzut z początku lat 90. Chodzi mi głównie o handlarzy. Nie tylko tych sprzedających ze szczęk i leżanek, ale też sklepikarzy oraz drobnych rzemieślników. Oni mieli być przykładem, że w warunkach wolnorynkowego kapitalizmu każdy może zaliczyć spektakularny sukces. Jednak dość szybko ta grupa przestała się dobrze zapowiadać. Przebili się nieliczni, a reszta została zdegradowana, zasilając na powrót szeregi prekariatu.

Dlaczego tak się stało?

Nie wytrzymali konkurencji dużych graczy na tym rynku. A zwłaszcza ekspansji kapitału zagranicznego związanego z liberalizacją polskiej gospodarki i wejściem do Unii Europejskiej. A konkretnie z pojawieniem się w Polsce hipermarketów i centrów handlowych. Jeszcze w 1995 r. super- i hipermarkety oraz galerie handlowe zajmowały w Polsce 4 proc. powierzchni handlowej. Dziś jest to ok. 25 proc. W 2008 r. na sklepy wielkopowierzchniowe przypadało ok. 1/3 obrotów detalicznego handlu żywnością. Najgorsze jest jednak to, że władze lokalne często ten proces jeszcze przyspieszały.

Jak? Gdzie?

Zazwyczaj pod hasłem „ucywilizowania handlu detalicznego” stawały w praktyce po stronie interesu korporacyjnego. Sam opisywałem jedno z pierwszych takich starć, do którego doszło w Lesznie w 2000 r., gdy władze zdecydowały się na likwidację targowiska, stawiając w jego miejscu supermarket Ahold. Dużo głośniejsze – ale bardzo podobne – były starcia z policją towarzyszące likwidacji hal KDT pod Pałacem Kultury w Warszawie w 2009 r. Nieco wcześniej dysponujący publicznymi pieniędzmi Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju zdecydował się finansowo wesprzeć rozbudowę placówek sieci Kaufland w małych miejscowościach, choć Państwowa Inspekcja Pracy informowała o licznych przykładach łamania praw pracowniczych przez tę firmę. Takich przykładów jest całe mnóstwo.

A ci mikroprzedsiębiorcy? Co się z nimi właściwie stało?

To zaskakujące, ale przez te 25 lat transformacji nikt się tym dokładniej nie zainteresował. Nie ma na ten temat badań ani dokładnych statystyk. Co jest dość częste w przypadku prekariatu, na którego badanie nie ma grantów ani społecznego zapotrzebowania.

Nie rozpłynęli się chyba w powietrzu?

Na podstawie szczątkowych danych można domniemywać, że zakończyli przygodę z przedsiębiorczością i zasilili szeregi klas pracujących. Często podejmując zatrudnienie w szeroko rozumianym sektorze handlu i usług. Wiązało się to dla nich z podwójną deklasacją. Bo raz, że degradacja zawsze jest bolesna. A dwa, że jeśli wrócili do pracy w handlu, to trafili już do innego – gorszego – świata.

Dlaczego gorszego?

Spójrzmy na sektor handlowy. Dziś praca sprzedawcy cieszy się dużo niższym prestiżem niż jeszcze 30 czy 40 lat temu. I zatrudnia się w nim ludzi o dużo niższych kwalifikacjach. Bardzo podobnie jest w wielu gałęziach usług. Trzeba też pamiętać o jeszcze jednym problemie: charakterystycznym elementem współczesnej sprekaryzowanej pracy jest jej hierarchizacja.

Co to znaczy?

W mediach przywołuje się często los kasjerów ze sklepów wielkopowierzchniowych. Ma to być przykład złych warunków pracy w branży handlowej. Tymczasem z moich doświadczeń wynika, że kasjerzy to w sklepach i tak osobna grupa. Na tle innych nie tak znowu źle sytuowana. A oprócz nich są jeszcze na przykład osoby, które nocami wykładają towar na półki, zatrudnieni zazwyczaj za pośrednictwem agencji pracy tymczasowej na jeszcze gorszych warunkach z radykalnie elastycznym czasem pracy. Tyle że znów prawdziwa skala zjawiska jest niestety nieznana. Tak jakby nikt nie miał interesu w sprawdzaniu, jak to właściwie jest z tym segmentem rynku pracy. Podobne zastrzeżenie można mieć do bardzo skąpych danych dotyczących zjawiska wymuszonego samozatrudnienia albo pracy czasowej, która zgodnie z prawem dawno powinna być pracą na stałe.

Ale skoro sytuacja jest tak trudna, to dlaczego Polacy się nie bronią?

A co, jeśli panu powiem, że się bronią? Tylko opinia publiczna tego nie dostrzega. A jeśli dostrzega, to mylnie interpretuje te sygnały.

Jak to?

Proszę sobie przypomnieć, jak Polacy reagowali na pewne zmiany. Na przykład fenomen Samoobrony, który został zaszufladkowany jako populistyczny. A może warto dostrzec w nim pewną uzasadnioną reakcję na to, co się działo w polskiej gospodarce – a zwłaszcza na rynku pracy – w latach 90. Na proletaryzację wsi, na upadek lokalnego rynku pracy, narzucanie kontraktów przez korporacje przemysłu spożywczego. Można nie być entuzjastą przywódców Samoobrony, ale trzeba przyznać, że był to ruch oburzonych, który z niczego wykreował wicepremiera polskiego rządu. To chyba dobry dowód, że reakcja była. Podobną reakcją były wspomniane już zamieszki towarzyszące likwidacji takich bazarów jak warszawskie KDT. Przez Polskę przetoczyły się w ostatnich 10 latach setki takich wydarzeń. Skala zjawiska nigdy nie została jednak dogłębnie przebadana. Dużo łatwiej było je zaszufladkować jako przejaw warcholstwa i kurczowego oporu przed nieuchronną modernizacją.

A bardziej zorganizowane akcje pracownicze? Presja na zawieranie układów zbiorowych?

Faktem jest, że zawiodły istniejące związki zawodowe. Zbyt kurczowo trzymając się starych sektorów, w których ich pozycja była już silna. Nie potrafiły one otworzyć się na tych wszystkich nowych prekariuszy, o których panu opowiadam. Z drugiej strony związki zawodowe w Polsce w latach 90. nie miały łatwego życia. Zostały bowiem obsadzone w roli czołowego wroga polskiego rozwoju gospodarczego i naszej drogi do kapitalizmu. Brały w tym udział i media, i klasa polityczna. Dlatego antyzwiązkowa kampania podjęta w Polsce po 1989 r. wykraczała nawet poza ataki, jakie na związki przypuszczali neoliberałowie w krajach bogatego Zachodu. Nie ma się więc co dziwić, że polskie organizacje pracownicze tej presji nie potrafiły sprostać.

To co będzie? Nawet przy sprzyjającej konstelacji politycznej odbudowa siły związków może potrwać lata. A i to niepewne, biorąc pod uwagę ich słabnącą pozycję w świecie Zachodu.

Nikt nie powiedział przecież, że droga do zwiększenia pozycji przetargowej pracownika wiedzie tylko przez silne związki zawodowe! Udane akcje rewindykacyjne można organizować i bez związków. Na przykład strajki albo demonstracje. Polska jest tutaj akurat najlepszym przykładem. Przecież wielkich strajków z 1970 r. czy 1980 r. nie organizowały żadne scentralizowane i autonomiczne związki zawodowe. Solidarności jeszcze przecież wtedy nie było. To tak samo jak z tymi bitwami o targowiska. To się dzieje. Tylko nikt – albo z niechęci, albo z lenistwa intelektualnego czy braku zachęt – ich nie sumuje. Nie chce podciągnąć pod wspólny mianownik.

Poproszę o przykłady.

W 2011 r. w specjalnej strefie ekonomicznej pod Wrocławiem chiński podwykonawca LG firma Chung Hong zwolniła z pracy Krzysztofa Gazdę, który próbował zorganizować w firmie strajk. W odpowiedzi od maszyn odeszła większość pierwszej zmiany. Pracodawca dokonał lokautu i zwolnił 24 osoby. W samej strefie doszło do kilku akcji solidarnościowych. Mógłbym wymieniać wiele takich przypadków, głównie ze specjalnych stref ekonomicznych, gdzie warunki pracy są najtrudniejsze. Nie o to jednak chodzi, ale o pokazanie, że nie jest prawdą taki wyświechtany – głównie przez media – slogan, że Polacy się nie buntują, bo właściwie to jest im bardzo dobrze. Trzeba jednak otworzyć oczy i umieć to dostrzec.

Wygląda jednak na to, że te akcje protestacyjne są zazwyczaj nieskuteczne.

To nie musi tak być. Ja jestem często pozytywnie zaskoczony tym, jak dobrze zorganizowani są polscy pracownicy, biorąc pod uwagę niesprzyjające okoliczności, o których powiedzieliśmy już całkiem sporo. Na przykład internet. Oczywiście w sieci nie da się przekroczyć pewnej bariery organizacyjnej, ale to może być skuteczne narzędzie do naciskania na niektórych pracodawców. Zwłaszcza tych wyczulonych na swoją reputację. Kilka lat temu pracownicy polskiego Volkswagena wykorzystali portal z komentarzami na temat samochodów do dzielenia się krytycznymi opiniami na temat warunków pracy w firmie. W ciągu dwóch tygodni pojawiło się kilka tysięcy postów. Akcja objęła wszystkie trzy zlokalizowane w Poznaniu fabryki VW. Portal został wkrótce zamknięty, pod naciskiem koncernu. Ale sprawa odbiła się szerokim echem. Podobna awantura wybuchła kiedyś wokół Biedronki czy Lidla. I ja widzę w tym spory potencjał nacisku na pracodawców. Oczywiście niejedyny.

A państwo? Co powinno zrobić?

Nie chcę ustawiać się w roli nieproszonego doradcy rządu. Zwłaszcza że swoją rolę dostrzegam gdzie indziej. Chciałbym, żeby o patologiach polskiego rynku pracy zaczęło się w ogóle mówić i je badać. Bo w tej chwili jest tak, że z wielu z nich większość Polaków w ogóle nie zdaje sobie sprawy.
Polskie uczelnie, niegdyś ostoja etosu inteligenckiego, to dziś zwyczajne fabryki. W niektórych montuje się karty zegarowe czy wprowadza inne metody rejestrowania i kontroli czasu pracy. Tak jak kiedyś w zakładach Forda
Jarosław Urbański socjolog, członek Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Inicjatywa Pracownicza. Właśnie opublikował książkę „Prekariat i nowa walka klas”