Postulat, żebyśmy zarabiali więcej, brzmi miło, ale mocno pachnie populizmem. Tak jak żądanie związków zawodowych, żeby płaca minimalna rosła dużo szybciej niż obecnie, choć już teraz mocno wyprzedza tempo wzrostu cen. Argument, że rośnie grupa tzw. biednych pracujących, jest argumentem ważnym społecznie, ale ekonomicznego sensu podwyżek płac jeszcze nie zawiera. Co jednak nie znaczy, że naprawdę nie powinniśmy zarabiać więcej. Bo wygląda na to, że argumenty ekonomiczne także można znaleźć.
Postulat, żebyśmy zarabiali więcej, brzmi miło, ale mocno pachnie populizmem. Tak jak żądanie związków zawodowych, żeby płaca minimalna rosła dużo szybciej niż obecnie, choć już teraz mocno wyprzedza tempo wzrostu cen. Argument, że rośnie grupa tzw. biednych pracujących, jest argumentem ważnym społecznie, ale ekonomicznego sensu podwyżek płac jeszcze nie zawiera. Co jednak nie znaczy, że naprawdę nie powinniśmy zarabiać więcej. Bo wygląda na to, że argumenty ekonomiczne także można znaleźć.
Jeśli bowiem zacznie się porównywać różne wskaźniki, łatwo dojść do konkluzji, że chyba rzeczywiście jesteśmy dla gospodarki i pracodawców warci więcej, niż wskazują na to nasze zarobki. Otóż w 2012 r. udział wynagrodzeń w produkcie krajowym brutto Polski wynosił zaledwie 46 proc. Dziesięć lat wcześniej był aż o 16 pkt proc. wyższy. Kiedy był bardziej właściwy? Nie wiadomo. Bowiem specjaliści od płac twierdzą, że nie ma takiego wskaźnika udziału płac w PKB, który byłby optymalny, ale można się porównywać do innych. A więc średnia unijna jest wyższa od polskiej, udział wynagrodzeń w PKB Wspólnoty wynosi 58 proc. Niższy niż u nas jest tylko na Łotwie, Słowacji i Litwie.
Wskaźnik ten świadczy o tym, że w naszym kraju większą niż w innych krajach część efektów pracy zabierają pracodawcy. Przez dwadzieścia lat transformacji działo się tak dlatego, że polskie przedsiębiorstwa musiały nadrabiać ogromny dystans dzielący je od zachodnich konkurentów. Dużo więc inwestowały. Ale od kilku lat poziom inwestycji jest niepokojąco niski. Co więc się dzieje z tymi pieniędzmi? Wygląda na to, że zarabiamy mniej niekoniecznie dlatego, że właściciele firm inwestują w ich przyszły rozwój, może po prostu we własną konsumpcję. Albo też trzymają firmowe zyski na lokatach. Taka opcja nie musi nam się podobać, a podział efektów naszej pracy może wydawać się niesprawiedliwy.
To, oczywiście, jeszcze nie przesądza, że powinniśmy się chórem domagać podwyżek. Ale nietrudno znaleźć inne sygnały potwierdzające, że Polacy mają więcej powodów do niezadowolenia niż inni. Z badań przeprowadzonych przez Macieja Mozolewskiego z firmy Sedlak & Sedlak wynika, że od 2008 r. nominalne płace w Unii rosną szybciej niż w Polsce. We wszystkich krajach UE koszt godziny pracy rośnie rocznie o 2 pkt proc. W tym samym czasie w naszym kraju tylko o 1,4 pkt proc. Jeśli autor tych badań nie popełnił żadnych błędów metodologicznych, to ich wymowa jest mocno niepokojąca. Oznaczałoby to bowiem, że od kilku lat nasze zarobki wcale nie doganiają ich zarobków, a dzieje się odwrotnie – dystans między nami się powiększa.
Nie usprawiedliwiają tego różnice w wydajności, choć prawdą jest, że ciągle jesteśmy o wiele mniej produktywni. Polak w ciągu godziny pracy wytwarza zaledwie 61 proc. tego, co przeciętnie wytwarza Europejczyk w krajach strefy euro. Lepsi od nas są nawet Grecy, ich wydajność sięga 65,3 proc. Eurolandu. Dla porównania – Niemiec osiąga 109 proc., Francuz prawie 113 proc., a wszystkich wydajnością biją na głowę Irlandczycy – 134 proc. Produktywność Szwedów wynosi 103,6 proc.
Gdybyśmy więc tylko patrzyli na wydajność, nasze zarobki powinny wynosić nieco mniej niż połowa niemieckich. Nawet marzyć o tym nie możemy. Godzina pracy polskiego pracownika jego pracodawcę kosztuje tylko 7,4 euro brutto (czyli – ze wszystkimi narzutami na płace). Najtańsi są Bułgarzy – 3,7 euro. Najdrożsi w całej Wspólnocie są z kolei Szwedzi – 39 euro. Godzina pracy Niemca kosztuje jego firmę przeciętnie 30,4 euro, Irlandczyka – 29,1 euro, Hiszpana – 21 euro, Francuza – 34,2 euro. Słowak za godzinę dostaje 8,3 euro brutto, Czech – 10,6 euro. Te różnice są, oczywiście, dużo mniejsze, jeśli uwzględni się tak zwany parytet siły nabywczej. Ceny w Polsce i innych krajach nowej Unii ciągle bowiem są niższe niż w starej, więc za każde euro zarobione przez Polaka kupić on może więcej niż Niemiec. Niemniej jednak naprawdę trudno oprzeć się wrażeniu, że jesteśmy warci nieco więcej, niż nam płacą.
Z ostatnich prognoz firmy PwC wynika, że te różnice będą się zmniejszać. Dziś przeciętne zarobki Polaków równe są 33 proc. tego, co dostają Amerykanie, ale w 2020 r. mają wzrosnąć do 51 proc., a w 2030 r. nawet do 69 proc. W tym samym czasie Chińczycy z obecnych 15 proc. płac amerykańskich dogonią w 2020 r. ich płace do poziomu 29 proc., a w 2030 r. osiągną poziom 45 proc. płac amerykańskich. Prognoza PwC jest optymistyczna, ale na razie twardych danych uzasadniających ten optymizm brakuje.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama