ikona lupy />
Stać je na płacenie urzędnikom podwójnie: raz za pracę wykonywaną na etacie, drugi za ich zaangażowanie w unijny projekt. Gdy w ubiegłym roku w administracji szukano oszczędności, dyrektor centrum projektów unijnych utworzonego przy jednym ze starostw powiatowych zarobił w tym czasie na etacie 111 tys. zł, a na dodatkowej umowie zlecenia – 101 tys. zł.
Gdyby przełożyć te proporcje na czas pracy na etacie i przy projekcie, musiałby spędzać w urzędzie prawie 16 godzin na dobę. Nie słyszałam jednak, żeby z racji realizacji unijnego projektu którykolwiek urząd wydłużył godziny swojej pracy. Unijne pieniądze, które miały być przeznaczone m.in. na aktywizację bezrobotnych i podopiecznych opieki społecznej trafiają głównie do kieszeni dyrektorów i garstki urzędników gminnych czy powiatowych. W tym koniecznie księgowej, bo najważniejsze, żeby w papierach było wszystko w porządku.
Z pracy na drugim unijnym etacie trudno urzędnika rozliczyć, bo granica między jego podstawową pracą a aktywnością w projekcie jest płynna. W projektach nie obowiązuje regulamin płacowy, nie ma widełek, stopni zaszeregowania. Jest dopuszczalne natomiast coś, co wszyscy urzędnicy lubią najbardziej: dodatki. Ostatnio Ministerstwo Rozwoju Regionalnego musiało przypomnieć im rzecz zdawałoby się oczywistą: że dodatek jest uzupełnieniem pensji, a nie na odwrót. Do urzędów w ciągu trzech lat popłynął strumień unijnych pieniędzy, ale nie stały się przez to bardziej efektywne, sprawne i przyjazne petentom. Może bez względu na to, czy urzędnicy są zatrudniani za pieniądze z budżetu krajowego, czy unijnego, powinni wreszcie być rozliczani z efektów swojej pracy.