Magda opowiada, że choć opiekowanie się Helgą była skrajnie wyczerpujące, to przynajmniej syn jej podopiecznej często wyrażał swoją wdzięczność. – Potrafił przyjść, podziękować, dał tabliczkę czekolady, paczkę papierosów – wspomina. Mężczyzna wiedział, że staruszka bije Magdę, przepraszał za jej zachowanie. Prosił, żeby Magda się nie przejmowała, kiedy kobieta woła po nocach „Hilfe, hilfe, Polizei!”, bo sąsiedzi już się przyzwyczaili.
Miała mieć w tym domu kontrakt na trzy miesiące, lecz po upływie półtora dostała ze swojej firmy informację, że musi jechać na inną „sztelę”, bo z urlopu wraca jej zmienniczka. – To był dla mnie kłopot, także finansowy, bo zgodnie z umową agencja zwraca koszty dojazdów do i od klienta po przepracowaniu w całości dwóch miesięcy. Więc mnie nic nie przysługiwało, a swoich pieniędzy nie miałam – opowiada Magda. Z pomocą przyszedł syn Helgi.
Nowy dom był zamożny, z kilkoma luksusowymi samochodami w garażach. Córka podopiecznej była prawniczką, prowadziła własną kancelarię, zięć był właścicielem dobrze prosperującej firmy. Mieszkali na górze rezydencji, Magda z podopieczną na dole, jakieś 100 mkw. tylko dla nich. Starsza pani o imieniu Anke była w dużo lepszej formie niż Helga: chodziła, dolegała jej „tylko” demencja, ale tak jak poprzednia podopieczna miewała napady agresji.
Magda dotarła tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Było zimno, także w domu, bo córka była oszczędna i przykręciła kaloryfery na dole. Było też głodno, bo gospodyni nie zrobiła zakupów do lodówki opiekunki (w ramach umowy było mieszkanie i utrzymanie). Magda poszła do niej i łamaną niemczyzną zwróciła uwagę, że „nein Essen” (nie ma jedzenia), że „Kühlschrank is leer” (lodówka jest pusta). Kobieta nawrzeszczała na nią, nie bardzo wtedy jeszcze rozumiała co, ale „Dumme Pole” nie trzeba tłumaczyć. – To najstraszniejsze święta w moim życiu – przyznaje Magda. Ubrała podopieczną w najcieplejsze stroje, jakie znalazła w szafie. Sama wskoczyła w sweter i kurtkę. Mimo grubych skarpet i adidasów marzły jej stopy. Starsza pani co chwilę skarżyła się „kalt, kalt” (zimno), a poza tym była głodna.
Wszystko, co Magda znalazła do jedzenia, sprowadzało się do trzech kromek chleba, resztki żółtego sera i paru plasterków salami. I jeszcze pół kilograma modrej kapusty, jakie znalazła w kącie zamrażalnika. – To musiało wystarczyć mnie i podopiecznej na całe święta – wspomina ze łzami. Sama nie jadła, karmiła staruszkę. Anke była na tyle świadoma, żeby komentować to menu: „Das ist Scheisse, nicht Essen”.
Doktor Rogalewski, kiedy opowiedziałam mu tę historię, przyznaje, że w Szwajcarii czy w Niemczech padają czasem publicznie podejrzenia, iż rodziny umęczone opieką nad seniorem specjalnie wynajmują osoby o nikłym doświadczeniu, po to żeby nie wydłużać życia osoby starszej i odziedziczyć spadek. Nie obciążając bliskich wyrzutami sumienia.
Mało które społeczeństwo w Europie starzeje się tak szybko jak Niemcy. Już ponad co piąty z 83 mln mieszkańców za Odrą ma co najmniej 65 lat (więcej seniorów żyje tylko we Włoszech i Grecji). Świadczenia z racji osiągnięcia wieku emerytalnego pobiera w RFN prawie 18 mln osób.
Jednak ci, do których trafiają polskie opiekunki, to specyficzna część tej grupy. To osoby zbliżające się do osiemdziesiątki, które rodziły się w trakcie II wojny światowej lub tuż po jej zakończeniu. Na rynek pracy wchodziły w czasie cudu gospodarczego: przez kolejne dekady ich życia w RFN panowało niemal pełne zatrudnienie, pensje szły w górę, a rodzinne przedsiębiorstwa zarabiały krocie. Łatwo ich rozpoznać. Podobnie ubrani w sportowe ciuchy, podróżują po całym świecie. Pozwalają im na to wielotysięczne emerytury oraz oszczędności. Z tych środków, gdy zdrowie zmusza do pozostania w domu, opłacane są także polskie opiekunki. Niemieccy seniorzy wpuszczają je do willi z pokaźnymi ogrodami, oczekując, że te wszystkim się zajmą i będą jeszcze wdzięczne, że mogły zamieszkać w pałacach.
Anke przeżyła święta, nasłuchując, jak córka z rodziną i gośćmi biesiadują na piętrze. Nie było życzeń, zaproszenia na wigilijną kolację. Na świąteczne śniadanie także nie. Stosunek wielu Niemców do polskich opiekunek jest taki, że nie po to płacą im za robotę „ojro”, żeby musieć jeszcze oglądać swoich seniorów w wolne dni.
Opieka Magdy nad Anke polegała na pilnowaniu kobiety, karmieniu jej, próbach utrzymania czystości. Anke powinna nosić pampersa, ale miała własny pomysł, jak go zakładać: najpierw trzy pary majtek, potem wkładka, na koniec pampers. Inaczej była dzika awantura. Więc kiedy się załatwiła, trzeba było prać bieliznę, pościel także była do prania. Poza tym były jeszcze dwa koty, które paskudziły do łóżka, ale nie wolno było ich przeganiać. Obowiązkiem Magdy było również opiekowanie się zwierzakami. Bo opiekunka seniorów jest po to, aby opróżniać kuwety, wyprowadzać psy na spacer albo czyścić ptasie klatki, jeśli babcia czy dziadek są miłośnikami papużek.
Dochodzi często do kuriozalnych sytuacji, w których niemieckie firmy zakładają filie w Polsce, aby kontrolować proces rekrutacji. Aby zatrudniać na tych samych warunkach co polscy pracodawcy
Magda jest osobą o wielkiej empatii, traktuje podopiecznych tak samo jak własną babcię, którą opiekowała się przed jej śmiercią. – To były kiedyś cudowne kobiety, choroba wszystko zmienia – wzdycha. Tym bardziej bolało ją, kiedy córka Anke urządzała jej scysje: że za dużo proszku używa w Waschmaschine. Że za dużo kawy i słodyczy „schodzi”– a to Anke częstowała odwiedzające koleżanki. – Ta córka była tak skąpa, że gdyby mogła, to by swoje g...o jadła – podsumowuje Magda. Jedzenie wydzielała jej i babci nader oszczędnie: 2 kg ziemniaków, bochenek chleba i kostka masła miały im wystarczyć na tydzień. Magda często słyszała też, że jest głupia, że odeślą ją do Polski, bo za mało pracuje, a nie przyjechała do Niemiec jako turystka. Bez przerwy wybuchały awantury. Dlatego po półtora miesiąca, kiedy wolno było jej pojechać do Polski na odpoczynek, postanowiła, że nie wróci do Anke. Teraz ściga ją windykator, bo przed wyjazdem podpisała agencji pośredniczącej w jej zatrudnieniu weksel in blanco na 3,2 tys. zł – firma usiłuje wyegzekwować karę za porzucenie pracy.
To częste zjawisko – komentuje dr Rogalewski – że pośrednicy narzucają na współpracujące z nimi kobiety kary, które niejednokrotnie przewyższają wartość ich zarobków. A one nie bardzo wiedzą, komu się mogą poskarżyć na takie traktowanie.
Opiekunki (czy pracują w kraju, czy jadą opiekować się seniorami w Niemczech) nie są pracownikami w rozumieniu kodeksu pracy. Wykonują pracę domową, a ta jest nieregulowana. Międzynarodowa Organizacja Pracy (MOP) przyjęła w 2011 r. konwencję nr 189 dotycząca pracowników domowych, lecz Polska jej nie ratyfikowała. I, jak przyznaje biuro prasowe Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, nie przewiduje się podjęcia prac nad ratyfikacją, bo trudno by było wprowadzić zapisy konwencji do naszego prawa – m.in. brak możliwości przeprowadzania inspekcji pracy w mieszkaniach prywatnych.
Niemieckie media – jeśli już mówią o zagranicznych opiekunkach – lubią używać określeń typu perły czy skarby. Zdając sobie sprawę, że bez pomocy pracownic zza wschodniej granicy system opieki szybko by się zawalił.
W tym roku stacja RTL wyemitowała już trzeci sezon serialu „Magda macht das schon!”, co w wolnym tłumaczeniu oznacza „Magda się tym zajmie!”. Postać tytułowej Magdy Woźniak jest tak skonstruowana, że powiela stereotypy o polskich kobietach. Ubiera się bez gustu, trzymając się jednej zasady – że bez względu na kreację przede wszystkim należy wyeksponować biust. Nie należy do osób specjalnie kulturalnych i taktownych. Jej gorliwa religijność jest już na starcie podkreślona sporym złotym krzyżem noszonym na szyi. Jednocześnie to właśnie Magda, a w ostatnim sezonie także jej siostra Aga, wprowadzają do rodziny Holtkamp, gdzie opiekują się seniorką rodu, spontaniczność, radość i ciepło. Przy wszystkich uproszczeniach wynikających z sitcomowej konwencji tej produkcji sympatyczna serialowa Magda przekonała z pewnością wielu telewidzów, aby szukając pomocy na starość, pytać od razu o „opiekunkę z Polski”.
To, że kobiety bywają źle traktowane i kiepsko opłacane, jest także po części ich winą.
Daniela, pięćdziesięcioparolatka, była nauczycielka, zna ten rynek i wszystkie jego problemy, bo sama najpierw pracowała jako opiekunka, a teraz prowadzi firmę pośredniczącą w wynajmie opiekunek. – Byłam jak wszystkie: poobijana życiowo, bez pieniędzy, za to z wielkimi długami, których narobił mąż alkoholik – zaczyna opowieść. Większość dziewczyn jest po podobnych przejściach. – Są zdesperowane, ale nie mają kompetencji niezbędnych do wykonywania tej pracy – zauważa Daniela. Bo przecież trzeba wiedzieć, jak podnieść pacjenta i jak go przewrócić, by samemu nie zrobić sobie krzywdy. Ona przez niewiedzę zniszczyła sobie kręgosłup i prawy bark.
A co najgorsze, nie znają języka, co czyni je bezradnymi. – Po kilku tygodniach przyswajają podstawowe wyrażenia, „essen”, „trinken”, „pipi machen”, ale to niczego nie załatwia. Takiej „niemej” można nakazać wszystko, a ona nie zaprotestuje: „W kontrakcie mam zapisaną opiekę nad pacjentem, a nie generalne porządki w domu i mycie okien” – śmieje się Daniela. Ona była w komfortowej sytuacji, że niemieckiego uczyła się od dziecka.
Brak wiedzy na temat realiów życia w Niemczech często prowadzi do konfliktów. – Tu co innego się gotuje. Wyobraźmy sobie kobietę, która przez całe swoje życie karmiła męża i dzieci rosołem. I nigdy nie usłyszała złego słowa na temat swojej zupy. A w Niemczech seniorzy nie chcą rosołu, bo przeczytali badania, że jest za tłusty i że skróci im życie – opowiada.
– Niewiele firm inwestuje w szkolenie opiekunek – dodaje dr Kamila Schöll-Mazurek, od 10 lat mieszkająca w Berlinie, autorka książki „Między polityką integracyjną a polityką polonijną”, w której opisała różne grupy spośród setek tysięcy Polaków, którzy przyjechali do Niemiec po 2011 r. To w tym roku rynek pracy RFN w pełni otworzył się na pracowników z państw, które dołączyły do UE w 2004 r. – W ostatnich latach wciąż dynamicznie rośnie liczba agencji, które wysyłają polskie opiekunki do Niemiec – mówi ekspertka. To często firmy krzaki, nieprzejmujące się ani dobrostanem swoich niemieckich klientów, ani prawami pracowników. Opowiada o jednej z takich firm, której pracownik przyznał, że szkolenia ograniczają się do wskazania drogi do autobusu.
Hans, do którego później pojechała Daniela, miał 89 lat, był emerytowanym dyrektorem handlowym w koncernie produkującym maszyny do wyrobu wędlin. Wszyscy mu się kłaniali w pas. Na emeryturze nie przestał być dyrektorem i tyranizował o kilka lat młodszą żonę.
Daniela opowiada, że pierwszego wieczoru Hans się upił. Ryczał jak lew, zrzucał zastawę stołową, przewracał meble. W pewnym momencie poszedł do toalety, ale jako że był zawiany, obsikał muszlę i ściany pomieszczenia. Żona rzuciła się na kolana ze szmatą, żeby sprzątnąć po nim.
– Herr Hans – zaczęła Daniela na drugi dzień rano. – Przyjechałam, żeby się panem opiekować, pomagać, służyć towarzystwem. Ale w kontrakcie nie ma ani słowa o tym, że mam być świadkiem pijackich ekscesów. Ja uciekłam od męża alkoholika nie po to, żeby patrzeć na kolejnego. Więc mój warunek jest taki: albo pan przestaje pić, albo wracam do siebie. Ma pan czas do obiadu, żeby podjąć decyzję – i wstała od stołu.
Hansowi, jak opowiada, szczęka opadła, siedział przez kilka godzin w swoim pięknym ogrodzie i dumał, do nikogo się nie odzywał. Po zupie, którą zjedli w milczeniu, odezwał się: „Guuut, Frau Daniela, nie będę pił schnapsów, proszę zostać z nami. Ale dwa piwa dziennie to chyba mogę?”.
Daniela zaprzyjaźniła się z pracodawcą. On, silny człowiek, który do wszystkiego doszedł sam, szanował ludzi, którzy nie boją się pracy. Jej obowiązkiem było tylko towarzyszenie mężczyźnie, pomoc w przemieszczaniu się. Od sprzątania była sprzątaczka, od gotowania kucharka, ogrodem zajmował się ogrodnik. Miała do dyspozycji saunę, siłownię, samochód. Pewnego dnia Hans zapytał Danieli, ile zarabia. „Tysiąc euro” – odpowiedziała. Zdenerwował się: „Ja płacę za ciebie dwa tysiące, więc gdzie jest mój drugi tysiąc?”. Kiedy usłyszał, że zabiera je pośrednik, nakazał: „Pakuj się, wracaj do Polski. Możesz wrócić dopiero wtedy, jak założysz firmę. Ty będziesz zatrudniała”.
Bała się, jak jej pójdzie, ale Hans pomógł jej rozkręcić interes: zadzwonił do niemieckiej opieki i oświadczył, że teraz będzie brał opiekunki tylko od niej. I że bardzo prosi, aby podsyłać jej także innych klientów.
– Dochodzi jednak często do kuriozalnych sytuacji, w których niemieckie firmy zakładają filie w Polsce, aby kontrolować proces rekrutacji. Aby zatrudniać na tych samych warunkach co polscy pracodawcy – twierdzi dr Schöll-Mazurek.
Oficjalnie życzeniem niemieckich polityków jest proces odwrotny, w którym to polskie agencje zatrudniają na niemieckich zasadach, co dawałoby wiele praw opiekunkom. Dzieje się jednak na odwrót i niemiecki przedsiębiorca uczy się od polskich kolegów omijać przepisy i maksymalizować zysk.
Sytuacji Polek nie ułatwia „łańcuch dystrybucji” opiekunek: polskie agencje dostarczają ludzi niemieckim firmom. – To tamtejsza agencja jest partnerem do rozmowy dla rodzin podopiecznych w razie problemów. Osoba, która pracuje u niemieckich seniorów, nie ma praw pracowniczych, nie jest w związku zawodowym, nie wie, do kogo zwrócić się w Niemczech ze swoimi problemami – mówi dr Schöll-Mazurek.
Konkurencja na rynku jest ogromna. Z jednej strony w Niemczech (i nie tylko tam) jest wielkie zapotrzebowanie na opiekunki, ale równie wiele firm z Polski chciałoby zarobić na pośrednictwie. Nie ma dokładnych danych, jak duży to rynek. Daniela szacuje, że w każdym powiecie jest co najmniej jedna agencja pośrednicząca w „eksporcie” opiekunek za zachodnią granicę. Ale w większych aglomeracjach jest ich po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt. Większość z nich współpracuje z firmami w kraju, który – jak RFN – potrzebuje siły roboczej. Kilka z nich zaledwie ma swoje przedstawicielstwa w państwie, do którego kieruje swoich współpracowników. Jeśli polska firma „wypożycza” opiekunkę, to zagraniczna agencja musi zadowolić się marżą w wysokości ok. 200 euro miesięcznie od delegowanego pracownika. Jeśli sama jest w stanie sprzedać swoje usługi bezpośrednio rodzinom seniorów, jej zysk rośnie – nawet do tysiąca euro od opiekunki miesięcznie. Można średnio przyjąć, że np. niemiecki klient płaci agencji (czy to rodzimej, czy polskiej) ok. 2 tys. euro za miesiąc pracy opiekuna. Część tej kwoty dopłaca Krankenkasse, odpowiednik naszego NFZ, przy czym wysokość dopłaty zależy od stopnia niepełnosprawności pacjenta. Honorarium opiekunki oscyluje od 800 do 1,4 tys. euro, w zależności od kwalifikacji oraz znajomości języka.
Do kontroli i próby unormowania warunków, w jakich pracują opiekunki, niemieckie państwo ani zbytnio się nie garnie, ani też nie ma potrzebnych do tego narzędzi (nie ma tam np. inspekcji pracy, sprawami pracowników delegowanych zajmują się celnicy). – Policja lub celnicy nie mogą bez nakazu wejść na prywatną posesję – relacjonuje dr Schöll-Mazurek. Poza tym w Niemczech żyje 83 mln osób, kilkaset tysięcy opiekunek jest rozrzucone po całym kraju. Seniorzy często mieszkają na prowincji, gdzie w razie problemu nie ma żadnych miejsc, gdzie można by zaczerpnąć wiedzy. – Niemieckie państwo finansuje punkty doradcze w miastach i uważa sprawę za załatwioną. Co pasuje też polskim agencjom, które mogą dalej zatrudniać na niejasnych warunkach – wyjaśnia.
– Ja zatrudniam wyłącznie osoby z polecenia, których kwalifikacje jestem w stanie zweryfikować – deklaruje Daniela. I zapewnia, że jej dziewczyny mają pewność, że nie będą zmuszane do opróżniania kocich kuwet i mycia okien w rezydencjach, bo nie po to tam jadą. I mogą liczyć na pomoc firmy, w razie konfliktu z klientem. A tych nie brakuje. Ostatnio zdarzyło się, że pracownica Danieli trafiła na „sztelę”, która znacznie odbiegała od tego, co deklarował klient. Zamiast jednej osoby do opieki – niepodnoszącego się mężczyzny, była jeszcze jego żona. Starsza pani nie spała po nocach, krzyczała, chciała uciekać.
W tym przypadku sytuacja na tyle się skomplikowała, że opiekunka była na granicy utraty zmysłów. Nocami czuwała nad uciekającą babcią, w ciągu dnia, kiedy ta spała, i ona starała się zasnąć, ale miała kłopot, żeby przestawić sobie tryb sen-czuwanie. Pożaliła się siostrze, która także pracuje jako opiekunka seniora w RFN. I siostra przysłała jej w liście listek tabletek nasennych, ziołowych, żeby mogła się zdrzemnąć choć przez kilka dziennych godzin. – Ale stało się tak, że rodzina starszych państwa otworzyła przesyłkę zaadresowaną do opiekunki, choć nie mieli do tego prawa. I zaczęła się jazda – że kobieta chce otruć swoich podopiecznych – opowiada Daniela.
Na szczęście jej firma ma niemieckiego prawnika, który wysłał do tych klientów odpowiednie pismo przedprocesowe. I tamci się wycofali, bo nic tak nie działa uspokajająco na Niemca jak perspektywa sądowej batalii. – Co nie znaczy, że zapanował spokój – uśmiecha się smutno Daniela. Ta starsza pani jest bardzo zazdrosna o wiekowego męża. Śledzi każdy ruch opiekunki, kiedy ta zmienia pacjentowi pampersa, obserwuje każde pociągnięcie myjką. – To są bardzo trudne, stresujące sytuacje – przyznaje Daniela.
Kobietom trudno jest sobie poradzić psychicznie z presją: pacjent z demencją, wymagająca rodzina, osamotnienie, brak wsparcia, konieczność czuwania przez całą dobę. Niektóre rozsypują się psychicznie i piją. W tajemnicy, bo za picie grozi odesłanie do kraju i kara finansowa.
Niektóre rodziny pacjentów zastrzegają, że nie życzą sobie opiekunek palących papierosy. – Ja takie zlecenia ignoruję, bo każdy musi mieć ujście dla emocji – tłumaczy Daniela. Takie wyjście na pięć minut do ogrodu, żeby puścić dymka i odgrodzić się za jego pomocą od jęków podopiecznego, czyni cuda. Przez te 300 sekund jesteś sama, patrzysz na zieleń. Gasisz peta, psikasz odświeżaczem w usta i znów jesteś gotowa zmieniać pampersy starym ludziom, którzy cię nawet nie znają z imienia.