Oficjalnie pracuje ich w Polsce niespełna 421 tys. Nieoficjalnie – kilka razy więcej. Ukraińcy przekonują, że otwierający się niedługo przed nimi rynek niemiecki nie jest tak kuszący jak nasz
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
W ciągu kwartału z ubezpieczeń społecznych zniknęło 20,5 tys. ukraińskich pracowników. Na początku stycznia w zusowskich rejestrach było ich prawie 421 tys., a jeszcze jesienią 2018 r. – ponad 441 tys. Odpływ obywateli ukraińskich z polskich placów budów, stoisk usługowych i handlowych to pierwsza taka sytuacja od lat – grzmiał ZUS głosem swoich przedstawicieli. Eksperci badający migracje próbowali wytłumaczyć to zjawisko kuszącym rynkiem niemieckim i ”pewnym unormowaniem„ sytuacji na Ukrainie. – Bzdura – odpowiadają moi rozmówcy. – To tylko liczby, a my dalej robimy na czarno. Wyjścia nie ma.

Ogórki zamiast wody

Nela ma 44 lata, od prawie 19 lat regularnie jeździ do Polski. Pochodzi z Krzemieńca na Wołyniu. Według oficjalnych statystyk miasto liczy niespełna 22 tys. mieszkańców, z każdym rokiem coraz mniej. Do 1945 r. leżało w granicach II Rzeczpospolitej. Pełno tu miejsc i nazwisk odnoszących się do polskiej historii. Od zamku w Krzemieńcu po muzeum poświęcone Juliuszowi Słowackiemu, w które polskie władze wpompowały ponad 1 mln dol. Do dziś mówi się o tym w mieście z niedowierzaniem i pewną konsternacją. Bo pieniądze to trudny temat dla mieszkańców. Głównie ze względu na ich brak.
Nela pierwszy raz przyjechała do Polski ”na ogórki„. Jak było? – Okropnie – odpowiada krótko. Nie lubi wracać do tamtych wspomnień. – Niedobry właściciel był. Wody nam nie dostarczał, jadłam więc świeże ogórki, jak pić mi się chciało. Później długo nie mogłam na nie patrzeć. Dopiero niedawno się przełamałam, ale i tak wolę pomidory.
Nela zarabiała wtedy 2,50 zł za godzinę. Wytrzymała miesiąc. Ale na Ukrainie za długo siedzieć nie mogła. – Pracy nie ma, bieda, a dzieci trzeba było nakarmić i ubrać, żeby jakoś wyglądały – wspomina.
Zdesperowana kobieta jest łatwym łupem, również dla pobratymców. – Oszukał mnie ukraiński kierowca. Wziął 25 dol. za kurs, miał dostarczyć pod wskazany adres – wspomina. Ona i kilka innych osób wylądowały w Warszawie, w okolicach ul. Wiatracznej, gdzie kiedyś były działki. Nikt się nie zjawił, żaden pośrednik z ofertą pracy. Stały więc tak razem: grupa kobiet z tobołkami, garstką pieniędzy, nieznających języka, miasta i bez pomysłu, co dalej. – Zlitowała się nad nami pani Janina, do końca życia jej tego nie zapomnę. Zgodziła się, żebyśmy pomieszkały chwilę na jej działce, nakarmiła nas. I, co najważniejsze, pomogła znaleźć pracę – opowiada Nela. Ona i jej przyjaciółka trafiły do znanej restauracji. Nela zajęła się sprzątaniem, znajoma – pomocą w kuchni. – Właściciele to bardzo dobrzy ludzie. Dzięki nim zaczęłam się w Polsce urządzać. Gdy zobaczyli, że solidnie sprzątam, polecili mnie znajomym. Z tamtego czasu, choć minęło blisko 15 lat, mam jeszcze kilku stałych klientów – mówi.
Wszyscy, bez wyjątku, zatrudniali ją na czarno. I niemal wszyscy urządzali próby: zostawiali pieniądze w widocznym miejscu, drobne sumy. Ona wiedziała, że najlepiej w ogóle ich nie dotykać. Gdyby została posądzona o kradzież, diabli wzięliby nie tylko jej dniówkę, ale i kolejne zlecenie.
– Bardzo się bałam. Dostawałam papierek z napisanym adresem i ruszałam w miasto na poszukiwania domu, w którym miałam sprzątać – wspomina. Języka uczyła się, oglądając telewizję. – Podpasowały mi ”Wydarzenia„ na Polsacie, słuchałam, a potem powtarzałam. Po dwóch latach mówiłam już płynnie.
Dziś jej syn ma 22 lata, córka – 25 lat. I za chwilę oni też wyruszą na Zachód, za pracą. Nie chcą, muszą. – Czasem chciałoby się posiedzieć w domu, popatrzeć na ogród. Żadna willa, ale wszystko do życia tu jest. I ziemniaki swoje, i warzywa. Kiedyś była krowa, konik, ale dziś nie ma komu przy nich robić. Teść zmarł, teściowa sama nie da rady. Zostały więc kury i świnka – uśmiecha się.
Na pytanie, czy nie lepiej byłoby jej pojechać do Niemiec, które za chwilę otworzą się na siłę roboczą spoza UE, odpowiada: – Do Polski jeżdżę już jak do siebie. W Niemczech byłam dwa razy: sprzątałam restaurację i zbierałam winogrona. Fakt, stawki są inne. W Polsce dostaję 15, czasem 20 zł za godzinę, a tam 10 euro. Wychodzi ze trzy razy więcej. Z tym, że robota tak samo na czarno i nie wierzę, żeby coś się zmieniło. Poza tym do domu dalej, a język nawet nie brzmi jak nasz.
Do Niemiec regularnie wyjeżdża za to jej mąż. Dwa razy do roku, wiosną i jesienią, pracuje w gospodarstwie rolnym Niemki, która zna dobrze polski i rumuński. – Nauczyła się od ludzi, których zatrudnia. Mąż jeździ tam traktorem, orze. Teraz, w marcu, zabiera ze sobą naszego syna – opowiada.
Przyznaje, że jak ktoś jest młody i dopiero wyrusza z Ukrainy, to pewnie wybierze Niemcy, bo szybciej można się dorobić. Ale tylko pod warunkiem, że ma nagraną pewną pracę, bo pośredników-oszustów, którzy obiecują góry złota, nie brakuje.
– To nie jest normalna sytuacja, że ludzie zostawiają bliskich i wyruszają za chlebem – podkreśla. Tymczasem już drugie pokolenie Ukraińców musi tak żyć. Ona płakała, zostawiając swoje małe dzieci pod opieką teściowej, teraz jej syn zostawia swoje dziecko. – Za zarobione w Polsce pieniądze mieliśmy się z czego utrzymać, wyremontowaliśmy dom, wyprawiłam dzieciom, po naszemu, huczne wesela. Ale wie pani, ilu ludzi tego nie wytrzymało? Na Ukrainie mamy plagę rozwodów, porzuconych dzieci. Nikt się tym nie chwali i nad tym nie panuje. Dlaczego? Bo przy korycie są ludzie, którzy nie dbają o naród, tylko o swoje. Wybraliśmy Poroszenkę, wcześniej Janukowycz uciekł. Trwa wojna, giną nasze dzieci i giną za nic, bo to polityczna awantura. Do tego korupcja, łapówki. Zmora. Człowiek może drugiego zabić i do więzienia nie pójdzie, byle tylko w łapę miał co dać. Nie ma sprawiedliwości.

Skuszą się tylko młodzi

Niemiecki rząd ogłosił projekt ustawy otwierającej rynek pracy dla imigrantów spoza Unii Europejskiej. Nowe prawo zacznie obowiązywać od 2020 r. i dotyczyć będzie wykwalifikowanych pracowników znających podstawy języka niemieckiego. Według Niemieckiego Instytutu Badań nad Rynkiem Pracy kraj stoi przed dużym wyzwaniem: potrzebuje ponad 1,2 mln pracowników z zewnątrz. Jednak na razie trzy czwarte pracujących w Polsce Ukraińców nigdzie się nie wybiera. 25 proc. planuje wyjazd do Niemiec (69 proc.) i Czech (15 proc.) – pokazuje raport Manpower.
– Jeśli miałabym się ruszyć z Polski, to tylko na Ukrainę. Tylko w tę stronę, nie do Niemiec. Polska nas utrzymuje, daje pracę, legalnie lub nie. Na stare lata wrócę do kraju, żeby tam cokolwiek dorobić, bo inaczej nawet tej głodowej emerytury nie będę miała – przyznaje Natalia.
Miała 25 lat, jak pierwszy raz wyjechała. 1 września odprowadziła syna do pierwszej klasy. Była dumna i nieszczęśliwa zarazem, bo następnego dnia musiała już być w Polsce. Przepłakała całą drogę. – Łatwo powiedzieć: wyrodna matka. Ale gdybym straciła tę pracę, sytuacja i tak za kilka tygodni zmusiłaby mnie do wyjazdu – mówi. I przekonuje, że większość ludzi tu, w Polsce, nie wie, co to bieda. – Na Ukrainie praktycznie nie ma fabryk. Jakieś zatrudnienie można znaleźć jeszcze w Kijowie, głównie w handlu, u kogoś. Ale taka praca zwykle jest dziedziczona, z matki na córkę, i strzeżona niczym rodzinny skarb.
Emerytury? Są głodowe. Natalia podaje przykład swojej matki, która ma kłopoty z ciśnieniem i musiała niedawno przez pięć dni przychodzić do szpitala na kroplówki. Trzygodzinny pobyt i do domu, ambulatoryjnie. Na koniec przedstawiono jej rachunek, bo za leki w szpitalach trzeba płacić: 1850 hrywien. – Mama dostaje 1,9 tys. hrywien emerytury. A całe życie uczciwie pracowała. I to nie byle gdzie, bo jako urzędniczka. Gdyby nie moja pomoc, zostałoby jej teraz na życie 50 hrywien. Tyle, co na pięć bułek – wylicza kobieta.
Nie lepiej mają ci, co pracują. Sprzedawca na bazarku w Szumsku, skąd pochodzi Natalia, zarabia maksymalnie 3 tys. hrywien. I to za cały dzień stania, bez względu na pogodę. Jedna hrywna w przeliczeniu na złotówki to 14 groszy. Taka pensja wynosi więc 420 zł. A ceny na Ukrainie nie są znacząco niższe niż w Polsce.
To wszystko, zdaniem Natalii, powoduje, że Ukraińcy wyjeżdżają do Polski. I długo nic się nie zmieni. – Ja u was sprzątam. Bywa, że wychodzę do pracy o 7 rano, a wracam wieczorem. Zarabiam ok. 4 tys. zł miesięcznie – mówi.
Przez te wszystkie lata w Warszawie urządziła się, jej syn dorósł i też przyjechał do Polski. Wynajmują mieszkanie, na spółkę z przyjaciółmi. Kupili samochód. Dzięki temu łatwiej im wrócić na Ukrainę, gdy dzieje się coś złego. – Zabroniłam mamie do mnie dzwonić. Bo jak widziałam jej numer wyświetlający się na ekranie, serce podchodziło mi do gardła. Poprzednie jej telefony oznaczały, że wydarzyło się coś złego: zmarła babcia, dziadek, mój pierwszy mąż. I potem właśnie wsiadałam w auto i pędziłam na pogrzeb – wspomina.
Natalia ceni sobie to, że do domu ma niespełna 550 km. – Pieniądze, które można w Niemczech zarobić, nie są warte tych nerwów, rozłąki. Może skuszą się młodzi, których nic tu nie trzyma. Ale oni myślą też często, by uciekać jeszcze dalej, nawet do Ameryki – mówi.
Z perspektywy lat spędzonych nad Wisłą przyznaje: Polacy się zmienili. Jest takie powiedzenie na Ukrainie, w wolnym tłumaczeniu: ”Kiedy pojawia się bogactwo, zmienia się grupa krwi„. – Mam klientów, u których pracuję 15 lat. Kiedyś mogłam liczyć na kubek kawy, a sama też nigdy nie wracałam do nich z Ukrainy z pustymi rękami. Tym ludziom się powiodło, wybudowali dom, zaczęli ode mnie więcej wymagać, nie podnosząc stawki. Gdy któregoś razu zmęczona przysiadłam na chwilę, ich kilkuletni syn podszedł i rzucił: Czemu ty tak siedzisz? Sprzątaj, sprzątaj! Nic nie odpowiedziałam, ale dotarło do mnie, że jestem dla nich tylko sprzątaczką, człowiekiem gorszej kategorii.
Natalia nauczyła się sentymenty odkładać na bok, bo i po co się rozczulać? Zmienili się nie tylko sami Polacy, ale też warunki pracy. – Dziś dużo dokładniej straż sprawdza na granicy wizy, czy są na podstawie zezwolenia od wojewody, czy zaproszenia od pracodawcy. No i częściej ludzi deportują, jak złapią kogoś na czarnej robocie – mówi.
A tej czarnej jest, jej zdaniem, zdecydowanie więcej, stąd wahnięcia w statystykach. I nie ma to wiele wspólnego z poprawą warunków pracy na Ukrainie czy ucywilizowaniem pobytu w Polsce – jak chcieliby sprawę widzieć eksperci. Przeciwnie, obie strony, Polacy i Ukraińcy, nauczyli się twórczo przepisy obchodzić. – Mam roczne zezwolenie na pracę od wojewody mazowieckiego, pracuję też dla firmy, od której dostałam zaproszenie – podkreśla. Tłumaczy jednak, jak wielu Ukraińców trafia do Polski: fikcyjny pracodawca daje im legalny dokument – zaproszenie. W Warszawie stawka za taką usługę wynosi ok. 1 tys. zł. Ukrainiec ma więc papier, na który wjeżdża do kraju. Potem jednak zatrudnia się gdzieś indziej, na czarno.
– Nie ma wyjścia, takie życie – ocenia. Dopóki na Ukrainie będzie bieda, wojna, ludzie będą kombinować, by żyć trochę lepiej. – W naszej stronie, na zachodzie, nie czuć wojny. Ale do miasta przywożą dzieci zabitych. Teraz wiosna, za chwilę nowy nabór do wojska się zacznie. Ci, co mają 18 lat, powinni obowiązkowo się stawić. Nieraz już było, że po dwu-, trzymiesięcznym przeszkoleniu tacy chłopcy trafiali na front. Jak rodzina ma pieniądze, to na komisji wpiszą, że złamana noga, że niezdolny do służby. Dziecko w domu zostanie, a potem najlepiej je do Polski do pracy wysłać.

Zginać karku nie zamierza

Sasza. Ma 25 lat, do Polski przyjechał za matką, pierwszy raz pięć lat temu. – Moi rodzice tu pracowali, ja u was żyję – mówi.
Najbardziej uwierało mu to, że nie znał języka. Ściągnął sobie więc na telefon słownik wraz z wymową. Prosił, żeby pracujący z nim Polacy zwracali się do niego tylko po polsku, nazywając każdą rzecz. Miał też motywację: szef obiecał, że podniesie mu nieco stawkę, jak zacznie rozumieć, co się do niego mówi. Zawziął się i nauczył.
Sasza jest już z innego pokolenia. Widział, jak mama pracowała, odkładając każdą złotówkę. Słyszał opowieści o tym, jak jego rodacy mieszkali po 20 osób w jednej izbie bez dostępu do toalety czy bieżącej wody. – Ja tak nie chcę – rzuca krótko. Opowiada, że taka postawa nieraz już przysporzyła mu kłopotów. Na budowie robotnicy burzyli się: ”Praca dla Polaków„, ”zjeżdżaj na Ukrainę„. Jasne, że mógł pójść do szefa i ubłagać, by pozwolił mu zostać. Ale nie… Podziękował, bo uznał, że zginać karku nie zamierza.
– Mam tu dziewczynę, chcę zapraszać ją do kina, podjeżdżać fajnym autem. Dlatego niedługo sprzedam stare i kupię nowsze – planuje. Skrzyknął ludzi, samych Ukraińców, stworzył ekipę budowlaną. Organizuje pracę, szuka nowych zleceń, jak trzeba, sam wskakuje na drabinę. Tak, wszystko na czarno. I nie – nie boi się deportacji. – Najwyżej będę musiał pół roku na Ukrainie karnie posiedzieć – odpowiada. Ma konkretne plany: zarobić tu jak najwięcej i… wrócić do domu. – Dom jest tam, gdzie się urodziłem, wychowałem, gdzie są koledzy i babcia. Wszyscy chcemy wrócić do kraju. Mnie marzy się warsztat samochodowy, taki z garażem. Sam robić aut nie potrafię, ale lubię na nie patrzeć. Zatrudniłbym więc ludzi, może nawet i z Polski... Do tego na start potrzebuję 10 tys. dolarów.
Sasza brzydzi się polityką, ale o Ukrainie nie da złego słowa powiedzieć. – To bogaty kraj z bogatą ziemią. Pięknie rosną na niej maliny, truskawki. Nie ma tylko pana, który by tym dobrze zarządzał – dodaje.
31 marca na Ukrainie odbędą się wybory prezydenckie. Według najnowszego sondażu grupy socjologicznej Rating na komika telewizyjnego Wołodymyra Zełenskiego chce głosować 25,1 proc. respondentów, którzy deklarują, że z pewnością pójdą do urn. Poroszenko, który będzie ubiegał się o reelekcję, zajmuje drugie miejsce z poparciem 16,6 proc. Tymoszenko otrzymała w tym badaniu 16,2 proc. Grupa Rating spytała także respondentów, kto ich zdaniem wygra wybory. Według 24,3 proc. badanych, którzy mają zamiar głosować, będzie to Poroszenko. Na drugim miejscu znalazła się Tymoszenko (19,1 proc.), na trzecim Zełenski (17,1 proc.).
Skąd te różnice? – Jest polski film, stary, ale często powtarzany, ”Sami swoi„. I tam jedna babuszka mówi: ”Sprawiedliwość sprawiedliwością, ale racja musi być po naszej stronie„ – mówią Ukraińcy.

Skok przez płot

Igor ma 42 lata i ponad połowę swojego życia przepracował już w Polsce. – Nie lubicie nas, to czuć, ale ja tu przyjaźni nie szukam, tylko pracy – mówi. Dziś ma zezwolenie na pobyt rezydenta długoterminowego UE. To dokument, który uprawnia do stałego pobytu w Polsce. Decyzja jest wydawana na czas nieoznaczony. Sama karta pobytu jest ważna przez pięć lat, co oznacza, że co pięć lat należy kartę wymienić. Żeby ją dostać, musiał udokumentować, że przebywa w Polsce legalnie i nieprzerwanie, przez co najmniej pięć lat, ma stabilne źródło dochodu, ubezpieczenie zdrowotne i czasowy meldunek.
Igor wszystko to miał. Miał, bo właściwy jest tu czas przeszły. W Polsce zaczął od zbierania jabłek, pod Grójcem. Na czarno. Po prostu wsiadł do nyski razem z kilkoma innymi mężczyznami i wysiadł już na miejscu. Potem dorabiał na budowach, kolejne roboty pomagali mu znaleźć koledzy. Aż trafił do firmy, gdzie dostał posadę elektryka. Szef zarejestrował go, wystawił zaproszenie, które co roku przedłużał. – Elektryka to nie jakaś tam budowlanka, łatwo o nieszczęście. Pokończyłem więc w Polsce kursy, zdałem egzaminy i mogłem jako elektryk legalnie robić – opowiada. Potem firma, w której pracował, przebranżowiła się, zaczęła współpracę z koleją. A on wyrabiał kolejne papiery, odbywał szkolenia BHP, zdawał na kierowcę coraz to innej kategorii. Tamtemu szefowi wiele zawdzięcza, ale trafili się ludzie, którzy dali mu odczuć, że nie lubią Ukraińców. Oskarżenia o kradzież, udowadnianie, że jest winny niedoróbkom, coraz śmielsze przepychanki. – Zostawiłem tę robotę. Mam na Ukrainie małe dziecko i żonę w ciąży. Nie mogłem więcej ryzykować.
W tym czasie znajomy Polak wyjechał do Niemiec, otworzył firmę i ściągnął Igora. – Przez trzy miesiące miałem tam zajęcie jako elektryk. Wróciłem, bo współpracownicy wsadzili szefa na minę, interes padł, a on ledwo miał mi z czego zapłacić – wspomina.
Ostatnie pół roku mężczyzna spędził na Ukrainie. Ale pieniądze idą jak woda. Gdy więc trafiła się okazja wyjazdu do Niemiec, po prostu pojechał. Na dzień dobry usłyszał, że robić będzie na czarno, bo nikt nie zamierza płacić za niego ubezpieczenia. Były z tym olbrzymie emocje, bo Niemcy regularnie kontrolują budowy. – Raz znajomy w ostatniej chwili zdążył mnie uprzedzić i zwiałem przez płot. Chwilę później inspektorzy obstawili wszystkie wyjścia i każdemu sprawdzali dokumenty. Tak wpadła spora grupa ludzi z Mołdawii. Nie było mowy, od razu ich deportowano – opowiada.
Teraz znów jest w Polsce. I choć robi to samo, co w Niemczech, na budowie, na czarno i za mniejsze pieniądze, czuje się bezpieczniej. – Nie wiem, co bym zrobił, gdyby nie Polska. Dziękuję Bogu, że mogę tu pracować – mówi bez cienia przesady w głosie.
Czasem ma szalony pomysł, by ściągnąć tu rodzinę, ale szybko odgania te myśli. Po prostu: nie stać go na to. – Teraz zarabiam jakieś 3–4 tys. zł. Mieszkam w wynajętym pokoju, bez wielkich wygód. Dla żony i, niedługo, dwójki dzieci musiałbym wynająć coś większego – wylicza. Zresztą, nie wyobraża sobie, by jego dom na Ukrainie miał dłuższą chwilę stać pusty. – Ludzie kradną, robią, co chcą. Nie byłoby do czego wracać.
Tęskni więc bardzo. I przynajmniej dwa razy w tygodniu wyrusza w 15-, 18-godzinną podróż, by choć chwilę spędzić pod własnym dachem. A potem wraca i w poniedziałek rano melduje się w pracy. Długo tak można? – Ile Bóg sił da. Oby jak najdłużej – mówi.