Mam znajomego, który próbował swoich sił w branży handlowej. Pracował w kilku różnych sieciach, z każdą zmianą pracodawcy mając nadzieję, że podniosą się jego dochody. Po prawie dwóch latach tułaczki dał sobie spokój, bo zarobki może były znośne dla studenta, który chce dorobić – ale nie dla młodego człowieka z dzieckiem na utrzymaniu, który startuje w życie i chce się jakoś urządzić. Ostatecznie z polskim handlem wygrała emigracja.
Mam znajomego, który próbował swoich sił w branży handlowej. Pracował w kilku różnych sieciach, z każdą zmianą pracodawcy mając nadzieję, że podniosą się jego dochody. Po prawie dwóch latach tułaczki dał sobie spokój, bo zarobki może były znośne dla studenta, który chce dorobić – ale nie dla młodego człowieka z dzieckiem na utrzymaniu, który startuje w życie i chce się jakoś urządzić. Ostatecznie z polskim handlem wygrała emigracja.
Nie, nie proponuję, żeby niezadowoleni z wynagrodzeń pracownicy sieci wyjechali z Polski. Przytaczam tę historię jako przykład na to, że pracownicy handlu – nieważne, czy będą to hipermarkety, dyskonty czy sklepy odzieżowe – od dawna za swój trud nie otrzymują godziwej zapłaty. Pośrednio przyznają to same sieci; jedna z nich, w reakcji na zapowiedź akcji protestacyjnej, spieszyła przypomnieć, że wynagrodzenia pracowników w ich sklepach są o jedną piątą wyższe od wynagrodzenia minimalnego (po uwzględnieniu dodatku za brak nieobecności).
Tym bardziej cieszy akcja protestacyjna, na jaką zdecydowali się pracownicy sieci. Co więcej, dochodzi do niej po serii podwyżek, na jakie sieci handlowe zdecydowały się w ciągu ostatniego roku. Pomimo tego pracownicy czują, że mogą chcieć więcej. Biorąc pod uwagę, że do niedawna na hasło „podwyżka” padał koronny argument – na twoje miejsce jest dziesięciu chętnych – mamy do czynienia z rewolucją.
Bezrobocie jest na tyle niskie, a problemy ze znalezieniem pracowników na tyle uporczywe, że wreszcie nawet w kiepsko opłacanych branżach pojawiła się presja płacowa. To jest bardzo dobra wiadomość, ale nie znaczy to, że jest u nas aż tak dobrze.
Aby zrozumieć, o co walczą pracownicy handlu na tle całej gospodarki, musimy cofnąć się o 2,5 roku, do października 2014 r. Wtedy Główny Urząd Statystyczny zbierał dane do swojego najbardziej kompleksowego badania wynagrodzeń. To właśnie na podstawie wyników tej, prowadzonej zaledwie co dwa lata, kwerendy statystycy urzędu wyliczają medianę wynagrodzeń w Polsce.
W przeciwieństwie do średniej, której wartość podnoszą wysokie wynagrodzenia specjalistów i menedżerów, mediana lepiej oddaje poziom apanaży, bo dzieli pracowników na dwie równe grupy. Jedna połowa zarabia więcej niż mediana, a druga mniej.
GUS podaje wyniki tego badania z ponadrocznym opóźnieniem, dlatego nowszych danych nie ma. Statystykom wyszło, że mediana zarobków w firmach zatrudniających powyżej dziewięciu osób wynosiła 3291,56 zł brutto, czyli 2359,66 zł netto. Znaczy to tyle, że połowa zatrudnionych zarabiała 2,5 roku temu mniej niż 2,3 tys. zł. Protestujący domagają się, żeby wynagrodzenie w sieciach na starcie wynosiło 2 tys. zł netto. Więc w 2017 r. proponują zarobki, które i tak będą niższe o prawie 400 zł w stosunku do wartości, której już 2,5 roku temu nie przekraczała połowa zatrudnionych.
Płyną z tego dwa wnioski. Po pierwsze, trudno w obliczu tych liczb mówić o rynku pracownika. Po drugie, nawet jeśli w Polsce nigdy wszystkim nie będzie skapywać tak samo, to niektórym skapuje stanowczo za wolno.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama