Moja nauczycielka mówiła nam w podstawówce, że chemia jest wszędzie. W rondlu, w ubraniu, w emocjach, w panoramie gór i promieniu słońca na naszych twarzach. Podobnie jest z rządami prawa i konsekwencjami bezprawnych prób ograniczenia niezależności sądów przez byłe już władze. Kryzys wszedł już tak głęboko i rozlegle pod skórę państwa, że trudno jest sobie wyobrazić, czy i jak można go skutecznie pokonać. Próbę podjął minister sprawiedliwości, który zaprezentował w zeszłym tygodniu koncepcję „przywracania ładu konstytucyjnego”. Pytanie tylko, na ile faktycznie rozwiąże to problem, bo każdy nieco inaczej go definiuje.

Opinia publiczna żyła ostatnio serialem o badaniu przez Państwową Komisję Wyborczą sprawozdania finansowego Komitetu Wyborczego Prawa i Sprawiedliwości. Decyzja komisji z 29 sierpnia to dopiero początek. Przed nami drugi sezon – tym razem będziemy czekać na to, jaką decyzję podejmie nieuznawana przez sądownictwo europejskie Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego. Potem reflektory rozświetlą budynek Ministerstwa Finansów w oczekiwaniu na to, jak zareaguje Andrzej Domański – czy uzna werdykt kwestionowanej izby?

Również niedawno głośno było o podpisie prezesa Rady Ministrów na – wydawałoby się – neutralnym piśmie, które ma być pierwszym krokiem do organizacji wyborów na przewodniczącego Izby Cywilnej Sądu Najwyższego. Na osobę odpowiedzialną wyznaczono neosędziego, czyli osobę, której powołanie czy awans przeszły przez Krajową Radę Sądownictwa (ta, z uwagi na nieprawidłowości w jej powołaniu na początku 2018 r., również w wielu kręgach zyskała przedrostek „neo”). Premier i jego urzędnicy zapewniają, że to błąd i przeoczenie. I ja nawet jestem skłonny w to uwierzyć, bo naprawdę trudno jest się w tym wszystkim połapać, a Polska nigdy nie była mistrzem świata w procedurach. Premier zapewnił zresztą później publicznie, że było to ostatni raz i już nie będzie w tym kontekście żyrował działań prezydenta.

Ułomna nawigacja

Topografia wymiaru sprawiedliwości przypomina islandzkie bezdroża poprzetykane co rusz gejzerami. Niektóre znajdują się już na mapie. Parlament kończy pracę nad ustawami przywracającymi praworządność funkcjonowania Trybunału Konstytucyjnego, a Donald Tusk i Adam Bodnar przedstawili koncepcję regulacji statusu neosędziów. Propozycje są więc na stole, ale nie ma pewności, czy dojedziemy do celu. Nawigacja nie jest za bardzo pomocna, bo nie ma też nikogo, kto by przeszedł tę drogę wcześniej.

Andrzej Duda z dużym prawdopodobieństwem propozycje rządu zawetuje. Jedynym konkretem, który można uznać w tej chwili za wiążący władze dokument, jest marcowa uchwała Sejmu dotycząca Trybunału Konstytucyjnego. Pełni ona funkcję prowizorycznego kompasu pomagającego podejmować decyzje niezależnie od najczęściej kuriozalnych rozstrzygnięć TK.

Sytuacja jest jednak tak zagmatwana, że wszystkich erupcji nie można przewidzieć – tak mogło być właśnie z przywołaną wyżej kontrasygnatą.

Sternik na gapę

Może jeszcze lepszą alegorią jest pokazanie państwa jako okrętu, którego załoga musi mierzyć się z przeciekającym co rusz dnem. Zbigniew Ziobro, zamiast skupić się na remoncie, postanowił porozrzucać na jego szlaku miny, a część lojalnej w stosunku do niego załogi posuwa się ciągle do aktów sabotażu. Do tej gry wkroczyła też część sędziów, którzy głośno protestowali przeciwko reformom wprowadzonym przez byłego ministra sprawiedliwości, a którzy zniecierpliwieni brakiem działań rządu Donalda Tuska zaczęli podważać wyroki wydawane przez neosędziów. I choć ich rozgoryczenie łatwo zrozumieć, to konsekwencje dla zwykłych obywateli, oczekujących po prostu szybkiego rozstrzygnięcia spraw, mogą się okazać opłakane. Jeśli jakoś tego wszystkiego nie uporządkujemy, to wpłynięcie na rafy jest gwarantowane, tym bardziej że – jak widać – sam kapitan też nie zawsze stoi w pełni skoncentrowany na posterunku. I w tych okolicznościach, a po kontrasygnacie ze szczególną intensywnością, było słychać wyrazy zniecierpliwienia wielu środowisk.

Zresztą podobne wypowiedzi można było usłyszeć już wcześniej – kiedy w maju do ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa zgłoszono w Senacie (z rekomendacji MS) poprawki nie tylko pozwalające neosędziom na wybór członków rady, lecz także przyznające im bierne prawo wyborcze do tego ciała. Ta zmiana była podyktowana rekomendacjami Komisji Weneckiej, która uznała, że przy braku wcześniejszego uregulowania statusu neosędziów nie można pozbawiać tej grupy prawa do zostania wybranymi w poczet sędziowskich członków KRS.

W jednym z listów protestacyjnych można było przeczytać, że autorzy odbierają „ten pomysł jako zaprzeczenie wszystkiemu, o co walczyliśmy od grudnia 2015 roku”. Co znamienne, sygnatariusze przypomnieli, że „jednym z ważnych haseł (protestów, przyp. auto.) było – nie ma kompromisu w sprawie praworządności”. Piłeczkę odbiła część organizacji – równie zaangażowanych w protesty przeciwko reformom Ziobry – pisząc w swoim oświadczeniu, że „nie traktujemy poprawek Senatu jako swego rodzaju «zgniłego kompromisu» czy politycznego targu, który naraża na szwank proces odbudowy praworządności w Polsce. Zmiany te mają bowiem umocowanie w standardach europejskich, na których oparta była opinia Komisji Weneckiej”.

Koncepcja wyciągania z mielizny

Koncepcja przedstawiona przez Adama Bodnara przewiduje m.in. likwidację dwóch najbardziej kontrowersyjnych izb Sądu Najwyższego. I to nie powinno budzić większych emocji. Więcej dyskusji z pewnością wymaga model regulacji statusu neosędziów w sądach powszechnych, który de facto sprowadza się do usunięcia ich z zawodu lub powrotu na wcześniej zajmowane stanowiska w sądownictwie bez, o czym za chwilę, właściwie żadnej ścieżki późniejszego awansu. Dodatkowo w stosunku do niektórych z nich zostaną wszczęte postępowania dyscyplinarne. Na marginesie – trzeba pamiętać, że w październiku, na prośbę MS, swoją opinię co do tego modelu przedstawi również Komisja Wenecka.

Warto zwrócić uwagę na konsekwencje wprowadzenia tych pomysłów w życie. Proponowana możliwość wystartowania w ponownych konkursach przez osoby określane jako neosędziowie jest iluzoryczna. Skoro uzasadnieniem dla nieuznania ich awansu przez neo-KRS jest brak nieskazitelnego charakteru z uwagi na sam udział w niezgodnej z konstytucją procedurze, to dlaczego nowa i w pełni legalna KRS miałaby uznać, że te same osoby spełniają warunki do pracy w sądach wyższej instancji czy do bycia sędzią w ogóle? Możemy mieć różne zdania co do tego, czy powinny one być sędziami, ale trzeba jasno powiedzieć, że przedstawiona koncepcja, cofając te osoby w najlepszym wypadku na poprzednie stanowiska w sądownictwie, na długo, jeśli nie na zawsze, czyni ich start w kolejnych konkursach bezprzedmiotowym.

W niektórych kręgach mam opinię marginalnego malkontenta. Będąc więc konsekwentny, muszę na marginesie zauważyć, że osoby, które są zwane neosędziami, w dużej części zaczęły wykonywać swój zawód na mocy decyzji jak najbardziej konstytucyjnej KRS. A skoro przepuściła ona tylu sędziów – jak się okazuje bezbronnych wobec pokusy wątpliwego awansu – to ewidentnie przed 2018 r. system się po prostu nie sprawdzał. Propozycja ministra nie rozwiązuje też problemu obecności w sądownictwie takich osób jak będący dla mnie antytezą sędziego Łukasz Piebiak. A nie łapie się on nawet na żadne ekstraordynaryjne postępowanie dyscyplinarne, bo nie przechodził awansu w neo-KRS.

Trzeba jasno powiedzieć, że te wszystkie koncepcje przywracania praworządności, choć odpowiadają na realne problemy prawne, są decyzjami w dużej mierze politycznymi. Pomysły rozwiązania dwóch izb Sądu Najwyższego i surowe konsekwencje dla osób aktywnie zaangażowanych w deformę wymiaru sprawiedliwości są jednak, według mnie, w pełni uzasadnione i nie widać na horyzoncie innego rozwiązania.

Zagryźć zęby i zrobić krok w tył

Natomiast nieco inaczej podszedłbym do kwestii osób, które w koncepcji ministra znalazły się w grupie drugiej, czyli po prostu nieprawidłowo powołanych sędziów, którzy nie brali udziału w, jak to określił Adam Bodnar, „common design”, czyli nie byli członkami grupy aktywnie podważającej niezależność sądownictwa.

Moim zdaniem istnieją co najmniej dwa powody, by w zakresie owej drugiej grupy zawrzeć pewien kompromis. Pierwszy jest bardzo pragmatyczny. W Polsce jest ok. 10 tys. sędziów, spośród których do tej grupy należy około tysiąca. Do sądów wpływa rocznie ok. 14 mln spraw. Rozmaitego kalibru, ale każda z nich wymaga przynajmniej chwilowego zajęcia się przez sędziów, asystentów czy osoby z obsługi administracyjnej. W niektórych sądach co najmniej połowa sędziów to ci powołani lub awansowani po 2018 r. Przy tej skali model cofania na poprzednie stanowiska lub usuwania sędziów z zawodu nawet przy możliwości delegowania części z nich na ich dotychczasowe stanowiska spowoduje spore perturbacje w pracy sądów i jakości prowadzonych postępowań. A niezależnie od tego wszystkiego wymiar sprawiedliwości już teraz potrzebuje intensywnej terapii.

Drugi powód wydaje mi się jeszcze ważniejszy. To unikalna polityczna okazja do zmniejszenia polaryzacji społecznej. Zamiast cofać, przenosić i delegować, może wystarczyłoby się ograniczyć do postępowań dyscyplinarnych wobec tych sędziów, którzy faktycznie podejmowali politycznie motywowane decyzje, podważające ich niezawisłość. To można robić już teraz. Nie trzeba czekać na to, aż przyszły prezydent będzie propozycjom ministerstwa życzliwy.

Nie zawsze musi być do cna sprawiedliwie. Sądownictwo potrzebuje społecznego zaufania i, mimo że pełne rozliczenia są obiektywnie słuszne, plan przedstawiony przez ministra będzie konserwował społeczne i polityczne podziały w ocenie działalności sądów. Nie interesuje mnie przy tym samopoczucie sędziego Macieja Nawackiego (on, mam nadzieję, będzie miał całą serię dyscyplinarek), ale perspektywa symbolicznego Kowalskiego, dla którego wymiar sprawiedliwości to nie są jacyś neo- i paleosędziowie, a który chciałby jak najdalej od politycznych sporów i jak najszybciej oraz w poczuciu godności zakończyć swoją sprawę. ©℗

Skoro konstytucyjna KRS przepuściła tylu sędziów – jak się okazuje bezbronnych wobec pokusy wątpliwego awansu – to ewidentnie przed 2018 r. system się po prostu nie sprawdzał