Pierwsze jest takie, że oto podważyliśmy jako państwo nie tylko traktat, który dobrowolnie podpisaliśmy, lecz także ponadpaństwową jurysdykcję, gdyż tak nam (znowu: jako państwu) było wygodnie. Drugie – że skoro tak, to logiczną konsekwencją byłoby opuszczenie wspólnoty, co wydaje się jednak mało prawdopodobne, a przynajmniej mało rozsądne. W pierwszy kanał wpadli na własne życzenie rządzący, bo jak teraz tłumaczyć, że będziemy szanować tylko te orzeczenia europejskich trybunałów, które nas satysfakcjonują, co oznacza, że i inne państwa będą miały do tego prawo, także naszym kosztem. O pieniądzach z UE nie wspomnę, bo mówimy o zasadach, a te przecież nie mają ceny… W drugi (w tym samym wolontaryjnym trybie) wpadła opozycja, próbując odbić obozowi rządzącemu jakąś część elektoratu pod hasłem „Wyprowadzą nas z Unii”, co dla wielu obywateli nie znaczy absolutnie nic. Dlaczego w sprawie aborcji potrafili się wzburzyć, a w sprawie traktatów już nie tak bardzo? Bo nie widzą związku między orzeczeniami TK a własnym życiem. I tu jest najciaśniejsza końcóweczka rogu, w której stronę zmierzaliśmy od 2015 r. Konkretnie od momentu podwójnego wyboru sędziów TK i ustawy z grudnia tegoż roku, która miała sprawę przyklepać po myśli sejmowej większości. Gros obywateli przyjęło fakty dokonane do wiadomości, nie podejrzewając nawet, że chodzi o nich, a nie o jakieś „abstrakcyjne zasady”.
Jak daleko jeszcze uda nam się w ów róg wcisnąć, trudno przewidzieć – to będzie zależało od kolejnych pytań, które politycy uznają za stosowne (wygodne) postawić trybunałowi. Mnie nie starcza wyobraźni, ale na klasę polityczną można liczyć.