Rząd dostał pismo od Komisji Europejskiej i teraz zastanawia się nad odpowiedzią. Widać, że jesteśmy w pewnym sensie w momencie przełomowym. Choć to głównie art. 7 traktatów europejskich uchodził do niedawna za opcję atomową, Komisja Europejska (KE) oraz TSUE właśnie na naszych oczach dowodzą, że polski rząd można docisnąć na inne, nie mniej spektakularnesposoby.

Dzięki sojuszowi na linii Warszawa–Budapeszt nie musieliśmy się specjalnie bać procedury wynikającej ze wspomnianego art. 7, bo na jednym z kroków prowadzących do stwierdzenia braku praworządności w danym państwie – konkretnie na etapie Rady – wymagana byłaby jednomyślność. W takim układzie Polska wybroniłaby Węgry, a Węgry Polskę, zaś Komisji groziłoby utknięcie w gąszczu procedur, co niosłoby za sobą problemy wizerunkowe dla niejsamej.
Dziś widać, że KE wcale nie musi wciskać atomowego guzika, by wywrzeć silną presję na polski rząd. Nie ulega wątpliwości, że aktualnie to Bruksela ma silniejsze karty w ręku – przede wszystkim postanowienie i wyrok TSUE oraz oparte na nich ultimatum KE (by do 16 sierpnia Polska zadeklarowała, czy będzie respektować decyzje dotyczące Izby Dyscyplinarnej SN, czy nie), które może zakończyć się dotkliwymi sankcjami finansowymi dla Polski.
Po stronie polskiej widać z kolei zakłopotanie i rosnącą niepewność. SN przerzuca odpowiedzialność za dalsze działania na rząd, a rząd – na SN. W pewnym sensie i tak mamy szczęście, ponieważ z nieoficjalnych informacji wynika, że na początku w Komisji Europejskiej pojawiał się pogląd, iż sprawa jest tak oczywista, że nie trzeba wyjaśnień i można wniosek do TSUE o kary wysłać od razu, ostatecznie mamy czas do 16 sierpnia. Pole manewru nie jest duże. Najprostsze byłoby wykonanie orzeczenia i wdrożenie środków tymczasowych, ale w PiS nie widać gotowości do takiego scenariusza.
Za to możliwe jest, że twarda część PiS będzie się domagała, by powiedzieć Brukseli, że po orzeczeniu TK polski system prawny nie widzi środków tymczasowych TSUE. Tylko to oznacza automatycznie uruchomienie scenariusza kar. Jak wysokie mogą być, trudno przewidzieć, ponieważ Polska jest pionierem w wytyczaniu takich szlaków. Komisja ma widełki, które przewidują potencjalną wysokość kar dla poszczególnych krajów. W przypadku Polski stawki dzienne to od 3 do 200 tys. euro, ale to wewnętrzne regulacje KE, więc nie można wykluczyć, że będą wyższe. Tak samo jak nie można wykluczyć, że kary będą odliczane np. od sum z KPO czy transferów z wieloletnich ram finansowych. Nie wiemy tego właśnie dlatego, że sprawa jest precedensowa. O ich ostatecznej wysokości zdecyduje TSUE. Scenariusz ewentualnego odwołania od nich jest wątpliwy, i tak trafiłoby do TSUE, którego postanowienia i orzeczenia nie wykonujemy. Scenariusz kar na dłuższą metę będzie politycznie zabójczy dla rządu.
Jaka jest alternatywa? W PiS nie widać woli do cofnięcia zmian w pełni. Być może jednak możliwe jest wykonanie jakiegoś szybkiego ruchu legislacyjnego, który przynajmniej częściowo rozwiewałby obawy TSUE i Komisji. Tyle że w tym przypadku praktycznie pewny jest podział wewnątrz obozu i ponowna wolta Solidarnej Polski, która konsekwentnie realizuje własną agendę. A to oznacza, że PiS-owi byłyby potrzebne głowy części opozycji.
Na pewno ta sprawa oznacza kolejny okres turbulencji w Zjednoczonej Prawicy. Już dziś widać spory potencjał do powrotu klimatu wzajemnych oskarżeń w koalicji, jaki obserwowaliśmy w zeszłym roku. Ziobryści pomału wracają do retoryki, że słusznie krytykowali to, co Mateusz Morawiecki wynegocjował na dwóch szczytach unijnych w 2019 r. Ich zdaniem właśnie spełnia się rysowany przez nich scenariusz, wktórym Polska jest dociskana przez Unię, także przez to, że sama wjakiejś mierze do tego dopuściła. Po drugiej stronie będzie premier Morawiecki ijego otoczenie, które będzie oskarżało ziobrystów oto, że nabałaganili wwymiarze sprawiedliwości, skłócili nas zUnią, ateraz ktoś musi po nich posprzątać. Tym bardziej, że weto zaprowadziłoby nas na manowce. Tym razem na wzajemnych żalach ikiepskiej atmosferze wZjednoczonej Prawicy może się nieskończyć.