Dzięki sojuszowi na linii Warszawa–Budapeszt nie musieliśmy się specjalnie bać procedury wynikającej ze wspomnianego art. 7, bo na jednym z kroków prowadzących do stwierdzenia braku praworządności w danym państwie – konkretnie na etapie Rady – wymagana byłaby jednomyślność. W takim układzie Polska wybroniłaby Węgry, a Węgry Polskę, zaś Komisji groziłoby utknięcie w gąszczu procedur, co niosłoby za sobą problemy wizerunkowe dla niej samej.
Dziś widać, że KE wcale nie musi wciskać atomowego guzika, by wywrzeć silną presję na polski rząd. Nie ulega wątpliwości, że aktualnie to Bruksela ma silniejsze karty w ręku – przede wszystkim postanowienie i wyrok TSUE oraz oparte na nich ultimatum KE (by do 16 sierpnia Polska zadeklarowała, czy będzie respektować decyzje dotyczące Izby Dyscyplinarnej SN, czy nie), które może zakończyć się dotkliwymi sankcjami finansowymi dla Polski.