Jorge Augustín Nicolás Ruiz de Santayana y Borrás napisał ok. 20 dzieł filozoficznych i był autorem licznych powieści. Niektóre podobno dobre, ale – wstyd przyznać – nie przeczytałem żadnej. W zasadzie kojarzę go jedynie jako autora (i to pod skróconym angielskim nazwiskiem George Santayana) poczesnych słów o tym, że kto nie pamięta historii, ten jest skazany na jej powtarzanie. Ta myśl towarzyszyła mi niedawno przez całe popołudnie, które poświęciłem na przeczesywanie internetu w poszukiwaniu jakiejś książki, która w sposób kompleksowy przedstawiałaby historię międzywojnia.
Jorge Augustín Nicolás Ruiz de Santayana y Borrás napisał ok. 20 dzieł filozoficznych i był autorem licznych powieści. Niektóre podobno dobre, ale – wstyd przyznać – nie przeczytałem żadnej. W zasadzie kojarzę go jedynie jako autora (i to pod skróconym angielskim nazwiskiem George Santayana) poczesnych słów o tym, że kto nie pamięta historii, ten jest skazany na jej powtarzanie. Ta myśl towarzyszyła mi niedawno przez całe popołudnie, które poświęciłem na przeczesywanie internetu w poszukiwaniu jakiejś książki, która w sposób kompleksowy przedstawiałaby historię międzywojnia.
Są dziesiątki pozycji o odzyskaniu niepodległości, wojnie polsko-bolszewickiej, przewrocie majowym, sanacji oraz innych wąskich zagadnieniach z tamtego okresu. Natomiast pracę przekrojową, gdzie informacje są podane przystępnym nawet dla laika językiem, w dodatku napisaną przez autorów bez skrzywienia ideologicznego – a przy tym w miarę dostępną na rynku – udało mi się znaleźć (mam nadzieję, bo jeszcze książka nie doszła) dopiero dzięki pomocy znajomego historyka.
Wiem, że to pobożne życzenie, ale mimo wszystko marzy mi się, by półki w księgarniach uginały się od tego typu pozycji, a Polacy zaczytywali się w nich przynajmniej z taką żarliwością, z jaką rzucili się na wydane u nas niedawno rojenia pewnego niespełnionego austriackiego malarza. Zwłaszcza że analiza okresu, w którym od odzyskania niepodległości i budowania nowoczesnej demokracji – z prawami wyborczymi kobiet, nowoczesnymi rozwiązaniami kodeksowymi etc. – doszliśmy do wojska na ulicach w 1926 r., krwawego tłumienia buntów chłopskich, getta ławkowego, Berezy Kartuskiej i klęski wrześniowej, mogłaby być dziś bardzo pouczająca. Przykładowo okoliczności związane z przyjmowaniem Konstytucji kwietniowej jako żywo przypominają te, w których uchwalano budżet w Sali Kolumnowej w roku 2016. Tylko przypomnę (zupełnie bez związku), że konstytucja została w 1934 r. uchwalona nielegalnie, ale nie miało to znaczenia, bowiem już w 1929 r. sanacyjna władza zdołała sobie podporządkować sądownictwo powszechne, wysyłając – decyzją prezydenta – niezależnych prezesów Sądu Najwyższego w stan spoczynku i zastępując ich służalczymi wobec siebie nominatami.
Dzięki temu proces psucia państwa mógł postępować z szybkością Luxtorpedy.
Jeden z najwybitniejszych sędziów tamtego okresu Aleksander Mogilnicki, prezes Izby Karnej SN, zaskarżył nawet decyzję o przeniesieniu w stan spoczynku do Naczelnego Trybunału Administracyjnego. Skarga nie została jednak nigdy rozpoznana. Z jednego prostego powodu: zgodny z prawem wyrok mógł być tylko jeden, jednak żaden sędzia nie chciał podpaść władzy.
Dziś jest o tyle lepiej, że mamy na to nazwę „efekt mrożący”, ale sytuacja, w której sędzia może zostać pociągnięty do odpowiedzialności dyscyplinarnej za podjętą decyzję procesową, w gruncie rzeczy niewiele się różni od tej po 1929 r.
Z tą różnicą, że my mamy jeszcze TSUE, którego rzecznik generalny Jewgienij Tanczew potwierdził w czwartek to, co mądre głowy w Polsce mówiły od samego początku: możliwość objęcia sędziów postępowaniem lub sankcjami dyscyplinarnymi ze względu na treść wydawanych przez nich orzeczeń nie daje się pogodzić z niezawisłością sędziowską. A nadto, że przepisy o Izbie Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego nie gwarantują niezależności i bezstronności tejże izby, co jest sprzeczne z prawem unijnym.
Podobnie – zdaniem rzecznika – należy traktować umożliwienie ministrowi sprawiedliwości ciągłego podtrzymywania zarzutów wobec sędziów sądów powszechnych (dzięki powołaniu rzecznika dyscyplinarnego ministra sprawiedliwości), co stanowi naruszenie prawa do rozpatrzenia sprawy w rozsądnym terminie. Z kolei fakt, że postępowanie dyscyplinarne może być prowadzone pod nieobecność obwinionego sędziego lub jego obrońcy, narusza prawo do obrony. Nie mówiąc już o możliwości pociągnięcia do odpowiedzialności sędziego za skierowanie pytania prejudycjalnego do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej.
Opinia sędziego Tanczewa została wydana w postępowaniu, w którym Komisja Europejska zaskarżyła do TSUE przepisy dotyczące systemu polskiego sądownictwa dyscyplinarnego sędziów. Wcześniej w postanowieniu z 8 kwietnia 2020 r. TSUE nakazał zawieszenie stosowania przepisów o Izbie Dyscyplinarnej SN i jej funkcjonowania do czasu wydania wyroku. Czy może być coś bardziej symptomatycznego niż to, że w dniu, w którym ukazuje się opinia rzecznika TSUE na temat ID SN, ta izba jak gdyby nigdy nic prowadzi – w dodatku dęte do granic możliwości – dwa postępowania dyscyplinarne przeciwko sędziom Sądu Najwyższego?
W dodatku przewodniczącym składu jest Adam Tomczyński, ten sam, który jednoosobowo ogłosił, że odbiera immunitet sędzi Beacie Morawiec, i uzasadniał zawieszenie Pawła Juszczyszyna, a który w 2005 r. sam zdjął togę sędziowską w atmosferze, powiedzmy, skandalu na styku świata prawa i biznesu. Obwinionym w jednej ze spraw jest Włodzimierz Wróbel, obywatelski sędzia roku i niedawny kandydat na I prezesa SN. W każdym normalnym kraju tych sędziów powinno zamienić się miejscami. No chyba, że kierujemy się w stronę II RP z czasów sanacji. Ale przecież kto nie zna historii, jest skazany na jej powtarzanie.
Reklama
Reklama